„O rocku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud dotąd zowie rockiem urodzaju”
Był taki czas! Piękny okres w dziejach kraju węgla i stali, gdy jak grzyby po deszczu powstawały zespoły z angielska zwane bigbitowymi. Pęd do muzykowania był niebywały. Niemal każda ulica, dzielnica, czy miasto miały swój zespół, swoich idoli, którym wiernie towarzyszyły rzesze fanów i sympatyków. Im większe zagwozdki mieli do pokonania muzykanci i aspirujący do tej godności kandydaci – tym większa panowała zapamiętałość, determinacja i zażartość. Dzisiaj trudno uwierzyć, że brakowało wszystkiego, co stanowi niezbędnik muzyka – dostępu do wszechstronnych, nowoczesnych materiałów dydaktycznych – dostępu do aktualnej twórczości zespołów z całego świata, pozwalającego na bieżąco śledzić trendy i kierunki ewoluującej muzyki. Było szaleństwo pocztówek dźwiękowych z niemalże aktualną treścią muzyczną, ale bez odpowiedniej jakości technicznej. Szczątkowe ilości płyt winylowych, o treści – no comment! Jeszcze nie było CD, komputerów i internetu. Polskie Radio i Telewizja zajmowały się usilnie jedną, jedynie słuszną ideologią. Predestynowane były do głoszenia hasła „Polska już urosła w siłę, a ludzie żyją dostatniej niż kiedykolwiek”! A my wszyscy chcieliśmy widzieć i słyszeć coś więcej o „mocnym uderzeniu”, aniżeli oferowała nam to propagandowa Tuba Ludu. Ogryzki z wiadomości, farfocle z Polskiej Kroniki Filmowej, szczątkowe obrazki z telewizorni. Wszystko z jedynym słusznym komentarzem – to chałowaty chłam, tandetna szmira i kicz. Czujny Gruz Wszechmogący nie mógł nie zauważyć epidemii, o wyrazistej konotacji pejoratywnej. To było jak wstrząs anafilaktyczny. Rozdrażnienie, irytacja. Może popłoch? Wicie, rozumicie. Trzeba coś z tym zrobić! Wrażą, dywersyjną stonkę można było natłuc Azotoxem. Ale…TO?! Skala zjawiska była powalająca niczym tsunami…Nie dało się włączyć hamulca estetycznego. Ale nie z nami te numery! Z wypiekami na twarzy przekazywano sobie wszystko, co udało się podejrzeć i usłyszeć. Wszystko, o strojach, butach, fryzurach, zachowaniach zespołów na scenie. Reakcjach fanów na widowni. Rozgorączkowane wymiany podekscytowanych pytań i nienaumyślnie przekłamanych odpowiedzi… Widziałeś, jakie miał długie włosy…? No…! A jakiego hulahopa nimi kręcił…! Jak się ma takie długie pióra; to pestka… Zobacz, zobacz…! Ten z przodu ma grzywkę na bitelsa… A te buty. Chyba sztyblety…? Zobacz jaka fajowa deska (gitara elektryczna)! Tak było na koncercie The Animals, ale i na każdym innym.
My nie chcieliśmy być gorsi. Wywijanie marynarkami na koncertach bitowych było szelmowskim, zniewalającym obrzędem magicznym. Porywającą manifestacją wolności. I co z tego, że we wszystkich przejściach, między rzędami krzeseł stali niebiescy pretorianie. Gotowi do akcji na każde skinienie rozkazodawcy. Nierzadko byli w tym samym wieku, co otaczający ich tłum – czereda zwana pieszczotliwie przez Pezetpeerusa: warchołami, wichrzycielami i prowokatorami. Zniebieściali; skonfundowani skalą zjawiska, żarliwości i entuzjazmu dookolnego, przytupywali dyskretnie w rytm rokendrola nawalającego ze sceny. Może to samo grało im w duszy? Część z nich została skierowana przez W.K.U. do milicji, zamiast „w kamasze”. Dla przewodniej siły Narodu znalezienie rozwiązania stało się palącym problemem. Jak z muzyki stworzyć wentyl bezpieczeństwa dla zapatrzonych na zgniły Zachód młodych ludzi? Może w Centrali znalazł się ktoś, kto oprócz „Kapitału” K. Marksa zaliczył „Księcia” N. Machiavellego …”Dla pozyskania fortuny należy dostosowywać swe postępowanie do zmieniających się czasów i okoliczności”… Padło brzemienne w skutki hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. Kunktatorstwo, wyrachowanie, fortel, czy przekonanie? Podobno autorem sloganu był enfant terrible polskiej sceny muzycznej. (Kto? …Usta milczą, dusza śpiewa…!) Przeróbki, adaptacje najprzeróżniejszych piosenek, również ludowych we wszechobecnym wówczas „twiście” niejako uspokoiło i rozmiękczyło nastroje. Guru twista Chuby Checker i jego „Let’s twist again” dudnił z każdego radioodbiornika, zwanego przymilnie w wersji przenośnej – tranzystorkiem. Zaczęły przyjeżdżać do Polski zachodnie kapele. Coś drgnęło. Tylko Radio Luxembourg dalej pełniło cierpliwie rolę praźródła. Jedynej osiągalnej wyroczni muzycznej, której z nieustającą atencją słuchało się dniami i nocami. Większość kapel w naszym kraju o statusie amatorskim otrzymywała apanaże wg. stawki amatorskiej, czyli jak rozumiem – zawodowcami byli tylko połowicznie. W związku z tym, że stawki jak wszystko inne były ustalane centralnie, nie miały one żadnego związku z reprezentowanym poziomem, czy popularnością zespołu. Panował niewąski bałagan kwalifikacyjny. Byłeś grajkiem-zespołowym, a może muzykiem-solistą? Od tego zależało, na ile byłeś wyceniony od koncertu? Decydowały uprawnienia wydawane przez Związek Zawodowy Muzyków. Swoją drogą osobliwe nazewnictwo! Jesteś solistą? Od dzisiaj możesz się wychylać! Pozwalamy ci grać partie solowe na koncertach! Istniała jeszcze jedna kuriozalna kategoryzacja. Utożsamiających się z wyższą kategorią Jazzmenschów, oraz niższą kategorią Popularsów, czyli watahą umiarkowanie prymitywną. Jedni o drugich wyrażali się w sposób eufemicznie mówiąc – pogardliwy. Może praprzyczyną była nieproporcjonalna dystrybucja legalnych środków płatniczych? Szala przechyliła się na stronę pop muzyki! Dopiero od czasów Wielkiego Reformatora, generalissimusa Kultury, a zarazem głównodowodzącego Sztuką Proweniencji Wszelkiej, wszyscy bez wyjątku musieli się poddać weryfikacji, czy są, aby godni, by swoimi umiejętnościami zaspokoić wyrafinowane potrzeby estetyczne ogółu? Od robotnika do pana, od wójta do plebana. Bo przecież, o zgrozo, niektórzy wyjeżdżali do naszych wschodnich przyjaciół, a tam już nie było przeproś. Standardy ideologiczne nie mogły być naruszone przez pożal się Boże niedouczonych grajków z Polski. Zaliczyłeś państwowy egzamin, i co otrzymałeś? „Zaświadczenie”! Tytuł-szyld ważnego faktu. Ważkiego wydarzenia mającego zmienić twoje życie . Zaproszenie do grona wyróżnionych – przy tej leksyce – zamiast nobilitować zostało zdezawuowane. Brakło kompetencji do nazewnictwa wariantywnego? Świadectwo? Certyfikat? Licencja? Dyplom? „Zaświadczenie” niniejsze uprawnia do wykonywania zawodu (muzyka estradowego, lekarza, spawacza, … – niepotrzebne skreślić). Otrzymałeś prerogatywę (szczególne uprawnienie, przywilej). Miała być gloria, ale bez victis. Niech tak zostanie.
Było multum przykrych incydentów. Niektórzy z kolegów z dokonaniami artystycznymi, lubiani przez fanów, posiadający dorobek płytowy, z dużą ilością zagranych koncertów, albo nie zaliczali weryfikacji, albo rezygnowali z podejścia do egzaminu. Decydujące były dwa progi, przez które nie wszyscy przeskoczyli: posiadanie matury, oraz egzamin z teorii, historii sztuki itp. W znakomitej większości przypadków Janko muzykant nie odróżniał epoki lodowcowej od epoki renesansu. Klucza wiolinowego od klucza francuskiego – hydraulicznego. Bo nie musiał! Ale mógł bez końca opowiadać o tych, którzy w krajach gdzie ludzie pracy byli bezwzględnie wyzyskiwani, a murzyni dyskryminowani – grywali natchnioną muzykę bluesową, rockową, czy jazzową. Brał taki Janko muzykant gitarę do ręki i pogrywał w sposób, że szczypało w sercu! Nie wiedział nic o tym, że do mistrzostwa, maestrii, artyzmu, kunsztownego muzykowania – potrzebuje papieru. Papier był mu potrzebny owszem, ale do całkiem innej przyziemnej, a przez to niepoetycznej czynności. Sztuka nie potrzebuje żadnych doktryn. Jedyną zasadą jest autentyczność i szczerość. A jedynym kanonem – piękno. Nie opowiadaj – co wiesz! Zagraj – co umiesz!
Koniec części pierwszej.
Janaszek
Share this:
Opublikowano dnia: 24.04.2016 | przez: procomgra | Kategoria: Akademia retromuzyczna, Archiwum, Artykuły, Janaszek