12.XII.1981r. graliśmy koncert w miejscowości oddalonej od Kalisza o kilkadziesiąt kilometrów. Ponieważ następnego dnia mieliśmy występować w tej samej sali, wszystko zostało na scenie. Nie było sensu się zwijać.
W szampańskich nastrojach wracaliśmy do kwatery głównej – hotel w Kaliszu. Ominęła nas i ekipę techniczną, monotonna na trasie uciążliwość – pakowanie instrumentów i sprzętu akustyczno-oświetleniowego.
Po przyjeździe do hotelu, rutynowy harmonogram działań. Kąpiółka. Kolacja. Kilka chwil na odreagowanie stresu akustycznego. Odpucować rogówki przypalone halogenami estradowymi. Przywrócić zdolność odbierania impulsów świetlnych, zablokowaną światłami stroboskopów.
Wreszcie spanko.
Śpiuniamy?
W oparach sennego absurdu nie mogłem doczekać się upragnionego spokoju. Dobiegająca gdzieś zza ściany, muzyka, najpoważniejsza z poważnych, przewracała mnie z boku na bok. Nokturny Chopina? Była na tyle irytująca, że w końcu postawiła mnie na baczność w pozycji wertykalnej. Dobiła mnie skądinąd naturalna, banalna w formie potrzeba fizjologiczna. Doczłapałem się do łazienki z zaśniedziałą świadomością. Niestety, nie było mi dane w spokoju, ziścić postulat pęcherza. Energiczne stukanie do drzwi łazienkowych przerwało błogą nadzieję na sukces. Podekscytowany głos Henia.
-Wychodź, wychodź!
-Dopiero, co wszedłem!
-Wychodź. Wojna!
W biegu podciągnąłem majtadały i już byłem w pokoju.
-Co? Gdzie? Nalot? Bombardują?
Jakby to było wczoraj – słyszę patetyczny głos Henia-
– Kurdi flak – wojna na całego. Ogłosili stan wojenny!
Pełna konsternacja z naszej strony. Cóż nam począć? Konspiracyjnie podchodzimy do okna. Akurat nasze wychodziło na hotelowe podwórko. Może nie będą strzelać? Budynek tworzył czworobok. W skrzydle od ulicy była brama, przez którą wjeżdżało zaopatrzenie dla kuchni hotelowej. Kompletnie zdezorientowani widzimy jak umundurowani osobnicy w hełmach z kałachami na brzuchu, prowadzą jakiś cywilów do oficyny. Ciemno na podwórku, więc nie możemy się rozeznać…wojsko, milicja, swoi, obcy? Co kilka minut nowa dostawa cywili. Zapadła cisza.
Podobno w hotelu usytuowana była centrala telefoniczna. Cywile, to obsługa. Nie udało się nam zweryfikować tego faktu. Mieliśmy co innego na głowie.
Rano całą ekipą spotykamy się w pokoju kierownictwa. Panuje pełna dezorientacja. Lekki popłoch. Brak rzetelnych informacji. Cóż nam robaczkom czynić? Cały sprzęt zostawiliśmy w poprzedniej miejscowości. Na przemieszczanie się po Polsce potrzebne są przepustki. No, sodoma. W między czasie, niektórzy z nas stają się niepodobni do siebie. Przynajmniej do wersji z poprzedniego dnia. Wczoraj brodacz, dzisiaj pysiuniek gładziusieńki. Staraliśmy się upodobnić swoją fizjonomię do tej zarejestrowanej w dowodach osobistych. Nastąpiło niepospolite ruszenie. Obawialiśmy się, że wygląd kontestującego hipisa może sprowokować reperkusje władzy ludowej. Nie doceniliśmy naszej menedżerki Miśki. W ciągu trzech dni załatwiła wszystkie formalności. Wybywamy do domu, zabierając po drodze sprzęt.
Ze zgrozą obserwujemy z okien autokaru, przemieszczające się drogą kolumny wojska, ciężki sprzęt. Posterunki kontrolne na skrzyżowaniach dróg.
Gdzieżeś Ty?
Polsko pagórków leśnych, łąk zielonych, pól malowanych zbożem. Gdzie gryka jak śnieg biała i wszechobecna milicyjna pała.
Gdzieżeś Ty? Polsko!
Janaszek
P.s. od redakcji
Janku, swoim artykułem sprowokowałeś mnie do opisania mojego pierwszego poranka wojennego stanu.
Spaliśmy jak zawsze przy ściszonym radiu z programem trzecim P.R. W zasadzie po sobotniej imprezie powinienem mieć twardy sen, pomimo to obudziłem się około drugiej w nocy.
Zastanowił mnie smętny ton nadawanej muzyki, jednak po chwili zasnąłem ponownie.
Godzina 6.00, nienormalne, ale budzę się ponownie. Z radia dochodzi do mnie głos generała ogłaszającego stan wojenny. Emocjonalnie budzę moja przyszłą zonę.
– Grażyna , wojna!
– Jaka wojna – pyta z zaspanymi jeszcze oczami. Odpowiadam krótko
– Nasza – mówię i wyskakując z łózka pospiesznie zaczynam się ubierać.
– Gdzie idziesz o tej porze? – zapytała patrząc na mnie z niedowierzaniem.
– Na stacje benzynową. Mam pusty bak, a te skur…syny zaraz wszystko zamkną – rzuciłem prawie jak przepowiednię Nostradamusa.
Wyszedłem na ulicę. Zimno, mróz. Niedziela. Na osiedlu, spokój, cisza. Nic nie wskazuje żeby coś się zmieniło. Przez myśl przeleciało mi – Jaka wojna, bez strzelaniny, barykad i nalotów? – Wchodzę do auta. Przekręcam kluczyk. Pomimo siarczystego mrozu, zapalił.
Wjechałem z osiedla. Konsternacja. W przeciwnym kierunku mojej jazdy, przez nasze jakby nie było, prowincjonalne miasto, przemieszczała się defilada czołgów i pojazdów wojskowych prezentując swoja siłę. Zrobiło się poważnie. To utrudnienie nie przeszkodziło mi jednak w kontynuacji dalszej jazdy. Ułańska fantazja ponad wszystko.
Dojeżdżam do pierwszej stacji benzynowej.
– Macie paliwo? –
– Tylko niebieska –
– O k… spróbuje w Koźlu –
Do następnej stacji benzynowej miałem 6 km. Czołgi w jedna stronę, ja w drugą. Dojeżdżam. Tyle co mogłem przeczytać na zmiętej kartce w okienku to ”Z powodu braku paliwa stacja zamknięta”.
Wracam. Tym razem pojawił się jednak niewielki problem, bo musiałem się wmontować w kolumnę jadących czołgów. Próbowałem jechać bardzo ostrożnie po bardzo śliskiej nawierzchni drogi mijając co trzysta metrów stojące na poboczu czołgi i ciężarówki z podniesionymi klapami silnika i żołnierzy z poczuciem bezradności w oczach. Co oni mieli za sprzęt. W pewnym momencie spojrzałem we wsteczne lusterko. Zgroza. Nad moim autem zauważalnym lufę jadącego za mną w odległości trzech metrów czołgu. Dodałem gazu. Poślizg „kontrolowany”. Znalazłem się w bezpiecznej odległości lecz „czołg” chyba dla zabawy też przyspieszył. Po mniej więcej czterech kilometrach wjechałem na stację benzynową. Zatankowałem cały bak i dwa kanistry paliwa. W drodze powrotnej postanowiłem wstąpić do siostry sprawdzić czy u niej wszystko w porządku. Jakie było jej dziwienie gdy jej oznajmiłem, że mamy stan wojenny. Włączyliśmy telewizor, a tam miedzy innymi komunikat Od tej chwili wszystkie stacje benzynowe zostają zamknięte. W tym momencie poczułem się dumny. Miałem 85l paliwa do następnego tankowania.
O ile jeszcze pamiętam, po tych komunikatach – szarość ekranu telewizora i „Tego poranka niedziela bez Teleranka”.Mając pełny bak i trochę więcej, przez kilka dni przemieszczałem się moim żółtym fiatem 125p po prawie pustych drogach naszego miasta i z satysfakcją myślałem – nie zdążyli zatankować, nie jeżdżą. Musiałem miedzy innymi dotrzeć do mojego zakładu rzemieślniczego w którym miałem nieskończone trzy tysiące proporczyków i tyle samo znaczków w klapę dla azotowej Solidarności. Trzeba było to wszystko konspiracyjnie złożyć do końca i jakoś zabezpieczyć…
Pewnego przedpołudnia postanowiłem wstąpić na kawę do kawiarni gdzie spotykaliśmy się w gronie kolegów i znajomych. Jak zawsze zaparkowałem pod oknami lokalu. Wszedłem. Udając się w kierunku znajomego gwarnego stolika, zauważyłem, że nagle zrobiła się przy nim jakaś dziwna cisza. Dostawiłem krzesło.
– Cześć –
Cisza, i nagle pada pytanie – A ty tak możesz samochodem jeździć? –
– Mogę. Mam paliwo, to jeżdżę. –
– A ty wiesz, że od paru dni jest zakaz poruszania się po ulicach prywatnymi pojazdami? –
– Nie, skąd?! –
– W gazecie pisało –
– Wiecie, że tych szmatławych gazet nie czytam. – Cisza.
– No nie, chłopaki, chyba nie myślicie że mam jakieś specjalne zezwolenie ze względu… –
W tym momencie przeleciały mi obrazy dziwnie obserwujących mnie przeróżnych służb prewencyjnych, kiedy mijałem ich po drodze. Żaden jednak nie odważył się mnie zatrzymać, najwyraźniej dedukując po swojemu – jeździ, bo mu wolno, a nuż ktoś ważny, po co się narażać.
Po wyjściu z kawiarni z dusza na ramieniu odstawiłem samochód pod dom i do momentu zniesienia zakazu poruszania się pojazdów prywatnych po drogach publicznych chodziłem na piechotę, podbudowując swoją kondycję fizyczną lub korzystałem z usług miejskiej komunikacji. Podróżując, zestresowany autobusem, zawsze narzucało mi się pytanie z kabaretowej piosenki Bogdana Smolenia „Ludzie! Coście tacy smutni? Przecież jedziecie do pracy”.Po kilkunastu dniach zniesiono zakaz i „normalnie“ jeździliśmy sobie od godziny policyjnej do godziny policyjnej i od rogatek do rogatek. Na dalsze wojaże trzeba było zdobyć specjalne zezwolenie od panów w zielonych mundurach, zadających zawsze te same pytania po co, dokąd, czym, w jakim celu, dlaczego itd..
Więcej nie będę się rozpisywał bo wszyscy i tak wiedzą po swojemu jak było.Zygmunt
Opublikowano dnia: 08.03.2016 | przez: procomgra | Kategoria: Akademia retromuzyczna, Historia, Wspomnienia
Dziękuję za zdjęcie kartki z kalendarza 1981. Ładnie wkomponowana w ilustrację.
Cóż, mój były szef mawiał o nim zawsze „wojna jaruzelsko-polska”. Wspomnienia pozostały, lekko już zatarte. Oby nigdy więcej…