W ten świąteczno–noworoczno–karnawałowy czas bezwiednie nasuwają się przed oczy wspomnienia, obrazy minione, epizody mniej lub bardziej ucieszne, ale wszystkie utrzymane w konwencji: bankietu, przyjątka, uroczystego przyjęcia, rauciku, albo balangi.
Lecimy z Moskwy do Tbilisi. Zmęczeni permanentną zmianą klimatu i skołowani rozstrojonym zegarem biologicznym gadamy ze sobą o niczym. Włóczymy się po samolocie, spoglądając okazjonalnie przez okno. Nic nie widać! Chmury!
–Długo jeszcze?
Nasze nieskoordynowane przebieżki nie uszły uwadze pozostałych podróżnych. Lekka, ale zabarwiona sympatią konsternacja na pokładzie.
–Malcziki wy atkuda priechali?
–My iz Polszy.
–A wy czto u nas diełajetie?
–My artisty polskoj estrady . Pryjechali my na gastroli.
–Atliczna!
W pewnym momencie przysiada się do naszego grona autochton. Zaczynamy dyskurs. Okazuje się być olimpijczykiem, chyba ze złotym medalem w zapasach. Wraca do rodzinnej Gruzji. Rozmowa jest nad wyraz sympatyczna. Zapraszamy go na koncert, a on w rewanżu zaprasza nas na przyjęcie urodzinowe swojej matki. Przyjmujemy zaproszenie, traktując je raczej jako gest niezobowiązującej kurtuazji z jego strony.
Gramy ostatni koncert w Tbilisi. Na drugi dzień mamy zaplanowany lot do następnego miasta. Jest nasz olimpijczyk. Przychodzi do naszej garderoby i ponawia zaproszenie na urodziny. Tak jak się umawialiśmy! Wychodzimy przed kancjertnyj zał. Na podjeździe czekają już taksówki. Pakujemy się i w drogę. Po kilku kilometrach miasto zostaje za nami. Ciemnica dookoła! Trochę zaniepokojeni czekamy na ciąg dalszy. Wreszcie dojeżdżamy. Wprowadzają nas do domu. Towarzystwo obfite. Przewaga starszyzny. Witają nas wyjątkowo serdecznie. Sadzają za dużym drewnianym stołem pamiętającym chyba jeszcze czasy batiuszki Josifa Wissarionowicza. Dyskretnie rozglądam się po obficie przygotowanym amciu–amciu. Szukam tradycyjnych gruzińskich potraw, których smak dane mi było wcześniej poznać. Z ulgą dostrzegam moje ulubione „chaczapuri” – cienkie ciasto nadziewane solonym serem. Wyłożyłem się na oryginalnym przepisie próbując przyrządzić je na ojczystej ziemi. Smakiem przypominało wszystko, ale danie oryginalne? Niestety, nie! Ślinię się na widok pierogów nadziewanych baraniną –„chinkali”. Z aprobatą chylę głowę przed zupą z wołowiny –„charczo”. Jest i woda „Borjomi”. Podobno Charles de Gaulle sprowadzał ją dla siebie? „Perrier”, „Evian” były niedobre? Zagęszczam ilość myszkujących po stole łypnięć, ale jakoś nie widzę! Gdzie moje czerwone „Mukuzani”? Zapomnieli o białym „Cinandali”. Niemożliwe! Ze zdziwieniem konstatuję – nie ma klasycznej szklanej zastawy! Natomiast przed każdym biesiadnikiem leży coś, co bardziej przypomina efektowny instrument dęty. Róg? Ornamentacyjnie wykończony chyba srebrem? Jakiś talizman? Wcześniej tego nie widziałem. Lekko zdezorientowany oczekuję na ciąg dalszy. Zza stołu podnosi się słusznej postury Gruzin i zaczyna popis krasomówczy. Ciekaw jestem, w jakim języku przemawiał, bo nie mogę sobie przypomnieć? Skoro go zrozumiałem, znaczy się to był rosyjski. To był on, lider przyjęcia, mistrz ceremonii – Tamada. O wszystkim, co się działo przy stole i wokół, jego osąd był ostateczny, a jego decyzje nie podlegały dyskusji. Kto i co może? Udzielał głosu. Decydował o długości toastów. Niepodważalny wodzirej. „Spotkaliśmy się z okazji… dziękujemy za zaproszenie…witamy naszych drogich gości…” I tak dalej, a czas płynie. Ni stąd ni zowąd, wokół stołu zaroiło się od młodych podczaszych. Każdy z bukłakiem w ręku. Zawartość obiecująco bulgotała. Co widzę? Wszyscy obecni chwytają do ręki róg, a podczaszy napełnia go po sam brzeg. Zachęcają nas, abyśmy zrobili to samo. Nie dajemy się prosić. Wreszcie wiemy z czego się pije wino. Ale jak wypić tylko część? Dylemat jest taki, że nie można odstawić napełnionego „kieliszka”, bo nie ma podstawki! Trzeba wypić do dna! A zaczyna się cała seria toastów. „Za zdrowie matki…za zdrowie gości…za pomyślność domowników…”. Nie wypijesz – obraza dla wszystkich! Nie da się oszukać ilości, którą przełknąłeś, bo leją do pełna, a że nie da się odstawić! Po którymś toaście czuję, że następny może być moim ostatnim na tej imprezie. Grunt usuwa mi się spod nóg! Całe szczęście, że gospodarz nie czynił wstrętów i jedna z oczekujących taksówek zawiozła mnie w całości do hotelu.
Konkludując – podjęto nas uroczystą, wystawną i wyśmienitą kolacją. Potraktowani zostaliśmy w nadzwyczaj kordialny sposób. To było jedyne w swoim rodzaju ufetowanie, jakie nas spotkało na szlaku.
Gruzja moja miłości.
Warto przeczytać!
Opublikowano dnia: 26.12.2017 | przez: procomgra | Kategoria: Akademia retromuzyczna, Artykuły