1…
Upał obezwładniający. Gęsta, ciepła zupa pełna falującego, pływającego paskudztwa. Jedno oplątuje się obrzydliwie wokół nóg. Drugie… Kurna olek! Parzy! Trzecie drapie po stopach, jak by sprawdzało, w którym miejscu rozpocząć konsumpcję. Goleń? Achilles? Może jednak paluch? Nie da się tego szkaradzieństwa ominąć, przeskoczyć. Wdeptać w piasek – barbarzyństwo. Ej, wy Brachyury żyjcie sobie, ale z dala od moich odnóży. Woda sięga nam do kolan. Zdeterminowani wykonujemy z Helmutem salto mortale. Z wdziękiem uderzamy brzuchami o wodę. Zostawiamy za sobą płyciznę. Mamy przynajmniej sążeń wody pod kilem. Płyniemy „żabką” na wprost słońca. Mało co widać. Oczy na wysokości lustra wody. Co chwilę zderzam się z „galaretą” meduzjańską. Czuję, jak narasta we mnie wściekłość. Jestem poparzony i mocno uswędzony. Najwyższa pora wykonać zwrot przez rufę. Ustawić dziób do brzegu. Zapodać do Helmuta komendę „człowiek za burtą, wracamy”! Nagle z przerażeniem dostrzegam, jak morze przed nami zaczyna się gotować. Jak by tysiące bąbelków powietrza w jednej chwili oderwało się od wody, pociągając za sobą po tysiąckroć kropelki morskiej cieczy. Nie jestem w stanie zidentyfikować zjawiska. Mokry włos zjeżył mi się na głowie. Wszystko to dzieje się na wysokości oczu! Niedawno oglądałem „Szczęki”. Prującej bezmiar oceanu płetwy grzbietowej nie widać, ale co się może kryć pod powierzchnią w toni? „Helmut! Do brzegu!” Zwiewamy! Najszybszy kraul w moim życiu, ale „wrzątek” nas dopadł tuż przed plażą. Nieprzeliczalna ilość małych rybek wielkości szprotki w szalonym tańcu św. Wita! Zanim wyczołgaliśmy się na piasek – wszystko ucichło. Skończyło się! Wracamy do hotelu zmęczeni, poparzeni meduzami. Ale, ale… Kurna olek, co to było? Nie chce nam się oglądać okrętów wojennych zakotwiczonych w zatoce Salonickiej. Jest siwo na wodzie. Kadłuby, pokłady, nadbudówki, maszty, działa; wszystko wymalowane szaro, buro, nijako. Kolorystyczny kanon armady bojowej. Te przycumowane do nabrzeża miały spuszczone trapy i każdy chętny mógł przespacerować się po pokładzie i porozmawiać z matrosami. Rodzina przerażona. Dostajemy alarmujące telefony. Do Polski dochodzą wieści nakręcające stan psychozy wojennej. Wojna Grecji z Turcją! Tutaj nic się właściwie nie dzieje. A my krok za krokiem. Do występu jeszcze parę godzin.
2…
Byliśmy zakwaterowani w małym hoteliku, którego okna wychodziły na skromną, cichą i wąską uliczkę. Po drugiej stronie wznosiła się miła dla oka nie za duża kamieniczka. Każdego dnia rano vis a vis naszego lokum otwierała się furtka i na ulicę wychodził mężczyzna niezbyt wysoki, za to nazbyt chudy. Pod pachą trzymał sztalugę, którą wprawnym ruchem rozkładał na chodniku. Następnie starannie z pietyzmem ustawiał na sztaludze blejtram, rozmieszczał akcesoria malarskie: farby, pędzle, palety i siadał na stołeczku. Zanim zaczął czynić sztukę, odpalał papierosa. Nie starałem się zobaczyć zbyt wielu szczegółów jego dzieła, byłoby to bezceremonialne zaglądanie komuś przez ramię. Odniosłem wrażenie, że widać było postać kobiety, a wszystko utrzymane w odcieniach zimnego indygo. To była sztuka konceptualna wyrażająca pesymizm. Może tragizm jego życia? Niegrzecznie byłoby doszukiwać się powodu, dlaczego malarz nie dał sobie szansy na odrobinę afirmacji życia? A już nadmiernym błędem byłoby szukanie podtekstu w jego monochromatycznej wizji. Skoro tak zdecydował? Widocznie tak chciał/musiał.
Gdy usłyszeliśmy TO pierwszego dnia, byliśmy przerażeni. To był dźwięk rozpadających się płuc. Dźwięk… hekatomba. Paroksyzmy kaszlu wstrząsały go z częstotliwością uniemożliwiającą praktycznie jakiekolwiek działanie. Gehenna!
W naszym hoteliku mieszkały również młode dziewczyny. Nie wiedzieliśmy, czy była to obsługa, czy goście. Pod hotel często zajeżdżali młodzi chłopcy. Wszyscy hurmą gramolili się do automobilu i z fantazją ruszali. Przypuszczalnie jeździli nad morze, bo ich Jeep Renegade ciągnął przyczepkę ze skuterami wodnymi. Zanim odjechali, po ulicy niósł się śmiech. Był wielki rwetes. Nasz malarz przerywał pracę i z zainteresowaniem obserwował wydarzenia po naszej stronie ulicy. Melancholijny uśmiech błąkał się po jego twarzy. Zawitały do niego wspomnienia z młodych czasów? Zazdrościł młodzieży witalności, beztroski? Chciałby być na ich miejscu? Zapomnieć o teraz? Gdy znikali w dole uliczki prowadzącej do morza, siadał na zydelku i kontynuował swoje dzieło. Bywało, że zachowywał się tak, jak by nie mógł doczekać się spektaklu po drugiej stronie. Wiercił się i niecierpliwie rozglądał. Gdy nic się nie działo, zapadał się w sobie. Tylko straszliwy w ekspresji kaszel maniakalnie szukał słuchaczy. Pandemonium! Aż stało się. Malarz przestał pokazywać się na ulicy.
Kostucha cię zabrała? Kim byłeś? Co cię dręczyło za życia? Już nie musisz wybierać między jin i jang? Odnalazłeś swój szlak?
3…
Cyrk Moira Orfei to być może jedyna rewia na lodzie, której występy odbywały się pod (chapiteau) szapito cyrkowym . Scenariusz przedstawienia był konglomeratem klasycznej rewii na lodzie i typowych pokazów cyrkowych. Tyle tylko, że arenę cyrkową zastępowało lodowisko. Wszyscy występujący „uzbrojeni” byli w łyżwy, co oprócz wysokiej skali trudności dawało asumpt do ciekawego eksperymentowania. Artysta poruszający się z dużą szybkością po lodowisku, kreślący na lodzie wymyślne figury godne mistrza i finezyjnie żonglujący akcesoriami podniósł wysoko poprzeczkę zawiłości. Cyrk był totalnie samowystarczalny. Wyposażenie techniczne, tudzież infrastruktura socjalna (kuchnia, pralnia, krawiectwo, toalety, łaźnia itp.) do kolejnego miasta przewożone były samochodami ciężarowymi. Agregaty zapewniające wytworzenie lodu miały swój oddzielny tabor. Były dwa komplety, doprawdy duże, na naczepach ciężarówek Steyr Puch. Lodowisko od momentu zalania wodą do stanu pełnej gotowości na przyjęcie artystów mroziło się dobę. Mieszkalne wozy obsługi technicznej były przewożone koleją. Artyści na ogół mieli prywatne samochody z przyczepami kempingowymi. My byliśmy kwaterowani w hotelu. Dawało nam to swobodę, komfort bytowy, oraz pozwalało zachować luzacki dystans do otaczającej nas rzeczywistości. Wszystkie opłaty pokrywał właściciel cyrku.
Nasz kolega saksofonista, weteran orkiestr cyrkuśnych zawziął się, aby dyrekcja sprowadziła nam klasyczny wóz cyrkowy. Stało się! Dlaczego się zgodziliśmy? Nie pamiętam. Zamieszkaliśmy w baraku na kółkach! Nasz wóz został ustawiony na ogrodzonym terenie razem z innymi obiektami mieszkalnymi: kempingami, kamperami, wozami obsługi, pojazdami technicznymi. W centralnym miejscu placu brylował namiot. Niestety, warunki stały się nadmiernie spartańskie. W dzień było gorąco, ale noce były już chłodne. Zostałem pierwszą ofiarą wozu Drzymały. Odnowiły mi się słabości. Dopadły skłonności do anginy. Gardło w ogniu. Zaczęło mnie telepać. Mam gorączkę!
Helmut próbuje mi pomóc:
– Może byś coś zjadł?
– Chce ci się pić?
– Podać coś?
Widząc, że przyjaciel poważnie podchodzi do mojej przypadłości, poczułem się troszkę lepiej i z wysiłkiem wychrypiałem:
-Zjadłbym loda. Zawsze mi to pomagało.
Helmut wykonał zwrot na pięcie i wyskoczył z wozu. Za kilka chwil wrócił z plastikowym wiaderkiem pełnym solidnie zamrożonych specjałów na patyku. W czasie widowiska oraz przerw roznoszone były słodkie przegryzki, napoje, mrożone delicje. Po skończonym koncercie wszystko było chomikowane do witryn i lodówek. Było ich wiele. Stały dookoła namiotu przygotowane do serwowania błogiej zawartości następnego dnia. Nic nie było zamykane. Smakołyki były non-stop pilnowane przez ochronę. Znaliśmy się z nimi doskonale. Łapczywie spałaszowaliśmy zawartość. Ja więcej. Po błyskawicznej konsultacji medycznej uznaliśmy, że kolejny pojemnik antybiotyków powinien zawierać te z grupy miętowej z domieszką pistacji. One rokowały najszybszy powrót do zdrowia. Po drugim zasobniku nastąpiła znaczna poprawa. Prawie przestało mnie boleć gardło. Mój przyjaciel ucieszony takim obrotem sprawy podsumował sytuację:
-Nie ma co oszczędzać na medykamentach. Trzeci kontener powinien rozwiązać problem! Zniknął z pola widzenia.
Jak wiadomo wszem wobec i każdemu z osobna, każdy lek ma działanie uboczne. Zawartość trzeciego kontenerka zaklasyfikowana została przez nas jako dawka uderzeniowa. Dlatego Helmut nie zdziwił się, gdy zlodowaciałym, szklanym głosem spytałem:
– Orientujesz się przypadkiem, czy w naszej aptece pod namiotem posiadają coś specjalnego na mdłości?
– Sprawdzę!
I tyle go widziałem. W ciągu najbliższych minut odbyliśmy kolejne konsylium:
– Mają dwa specyfiki, ale nie wiem, który będzie skuteczniejszy? Litrowa Pepsi, czy półlitrowy browarniany Amstel? – pyta Helmut.
Mój ustrój cielesny na wieść o nieprzebranych zasobach produktów leczniczych postanowił na własną rękę wykonać detoksykację. Jedną dynamiczną reakcją oczyścić organizm spęczniały od nadmiaru mięty z domieszką pistacji.
Konkluzja. Krioterapia jest dobra na wszystko!
Janaszek
Ps. W tekście powyżej pojawiło się imię (pseudonim) mojego nieżyjącego już przyjaciela Henryka vel Helmuta. Jeśli czujesz się zaskoczony tym faktem, przeczytaj pierwszy artykuł zamieszczony w Akademii Retromuzycznej.
Share this:
Opublikowano dnia: 12.03.2017 | przez: procomgra | Kategoria: Akademia retromuzyczna, Artykuły, Historia