Opisane poniżej fakty nie zachowują uporządkowania chronologicznego. W żadnym razie nie podważa to jednak autentyczności zdarzeń. Niestety fanaberie rozkapryszonej pamięci zamazały niektóre niuanse. Z każdym napisanym zdaniem nasilały się emocje. Minorowy nastrój nieznośnie transponował się w dół – oktawa za oktawą.
Zdarzyło się to jesienią 1979r. Mój kolega Jurek Król przekazał mi ekscytującą wiadomość – Zbyszek Wodecki poszukuje do swojego zespołu perkusisty! Dotychczasowy wyjechał z Polski i na razie nie zamierza wracać. Jest wakat na stanowisku bębniarza. To była propozycja nie do odrzucenia! Pojechałem. Estrada Lubelska. Miła pani menedżerka, nazwiska nie zapamiętałem. Zostałem przedstawiony Zbyszkowi. I od razu na głęboką wodę. – Będziesz miał suflera koło siebie. Jak będzie trzeba to Jurek podpowie ci co i jak. Jerzy grał na puzonie, oraz „przeszkadzajkach”: kongach, bongosach itp. W ekipie byli jeszcze Zofia Kamińska, Alibabki i Krzysztof Materna. Scenariusz koncertu był autorskim pomysłem Krzysztofa. Opierał się na kanwie Jego doświadczeń z czasów Festiwalu Opolskiego, kiedy prowadził konferansjerkę. Na początek krótkie, humorystyczne dykteryjki: jak festiwal wygląda od strony wykonawcy, co się dzieje za kulisami, a w ogóle jak to na festiwalu ładnie. Krzysztof umiejętnie budował atmosferę niezrównanego widowiska artystycznego. Stopniował napięcie. Aż w końcu padło ze sceny sakramentalne: – Panie i Panowie! Mam zaszczyt przedstawić pierwszego wykonawcę… Zbigniew Wodecki! I tak zaczynał się minifestiwal! Większość utworów znałem ze słyszenia. Te zagrałem „z kapelusza”. Pozostałe docierały się w trasie. Po koncercie nikt nie miał do mnie większych zastrzeżeń. Tak się zaczęła moja znajomość i wielomiesięczna współpraca ze Zbyszkiem Wodeckim. Po pewnym czasie Zbyszek zdecydował się na zmianę impresariatu. Tak to bywa. Zawierzył się opiece Estrady Krakowskiej. Pierwsza trasa po województwie z bazą w Krakowie. – Janeczku! Jutro przyjeżdżam po ciebie do hotelu i pójdziemy zwiedzać mój Kraków. Pokażę ci, co nieco! – Zaczęliśmy od Rynku. – Tutaj Piwnica pod Baranami, tutaj… Nie było nam dane dokończyć wycieczki, bo ilość fanów i łowców autografów skutecznie blokowała swobodne przemieszczanie się po mieście. Był szalenie medialną, rozpoznawaną Osobowością. Nikomu nie odmówił podpisu. – Chodźże! Wracamy. Dokończymy kiedy indziej! – Niestety nie udało nam się powtórzyć eskapady, bo następna trasa była już w innym mieście. Zieloną Górę zapamiętałem cząstkowo. Im starszy fragment tym wyraźniej podstemplował mi się w pamięci. Wytłumaczenie pozornej sprzeczności zawarte jest w kontekście opisanych zdarzeń. 20 luty 1980r. Po koncercie wracamy do hotelu. W recepcji czeka na mnie wiadomość. Upragniona! Zostałem ojcem. Gratulacjom nie ma końca. Zbyszek po krótkiej, aczkolwiek bardzo intensywnej konsultacji z kierownikiem hotelowej restauracji wypracował przepyszny consensus. Wziąwszy pod uwagę niecodzienność celebrowanej okoliczności, nietuzinkowość Postaci, oraz pozostałą ekipę – kierownik polecił obsłudze wywiesić na drzwiach informację: „W dniu dzisiejszym lokal będzie nieczynny z powodu niespodziewanych trudności”. Trudności to i owszem mieliśmy wszyscy, ale następnego dnia! Miesiąc później w Rzeszowie – 14 marzec 1980r. Jesteśmy porażeni wiadomością o katastrofie samolotu z Anną Jantar na pokładzie. Zbyszek postanawia odwołać koncerty przypadające następnego dnia. Nic więcej nie można zrobić. Całą ekipą jedziemy do miejscowości gdzie miał być występ. Wychodzimy na scenę. Zbyszek tłumaczy, przedstawia powód, dlaczego odwołał koncert. Obiecuje przyjechać w innym terminie. Pełne zrozumienie wśród widzów. Tym razem jeszcze się nam udało uciec przed Ostatecznym. Zakwaterowani zostaliśmy w zajeździe pod Ełkiem. Miejscowość nazywała się Nowa Wieś Ełcka. Zwyczajowo w przedostatni dzień trasy księgowa przywozi honoraria za koncerty. Panuje pełen luz. Następnego dnia ostatni koncert i do domu. Nasz akustyk „Kasztan” odwozi wieczorem dwie kelnerki do Ełku. Nie dojechał. Rozbił się o konstrukcję budowanego wiaduktu. Zbyszek odwołuje ostatni koncert na trasie. Wracamy do domów w podłych nastrojach. Koncertowaliśmy we wrocławskiej Hali Ludowej. Geneza budowli sięga czasów przedwojennych. Tyle nam naopowiadano o historii tego miejsca, że czujemy się nieswojo. Surowa konstrukcja żelbetowa. Ziąb na scenie nieprawdopodobny. Współczuję Alibabkom. Musiały założyć coś adekwatnego do okoliczności. Zbyszek w garniturze, ale to mała pociecha. Kapela w strojach cywilnych. Sam koncert niczym specjalnym się nie wyróżnił spośród innych. Ale jedyne zdjęcia jakie posiadam z czasów współpracy ze Zbyszkiem to te poniżej. W zasadzie, każdy koncert kończył się odśpiewaniem przez Zbyszka „Pszczółki Mai”. Presja widzów była nie do pokonania. Zbyszek wymyślił taki prosty wic, który zawsze się sprawdzał. Gdy skończył ostatnią piosenkę ze sceny schodził za kulisy z jednej strony, by po kilkunastu sekundach pojawić się niespodziewanie z drugiej strony estrady. Oczywiście jeśli tylko budowa sceny na to pozwalała. Gdy znikał ze sceny my w tym czasie graliśmy w kółko codę (zakończenie) piosenki. Wiadomo było, że będzie bis. Tego dnia koncertowaliśmy w kinie na tle dużego, panoramicznego ekranu. Tradycyjnie Zbyszek zniknął za kulisami, my w kółeczko powtarzamy końcówkę, a Jego nie ma. Widownia skanduje „bis”. Burza oklasków, a tu nic się nie dzieje. Po dłuższej chwili pojawił się na scenie Krzysiek Materna. – Czy jest na sali lekarz? – Na szczęście był. Okazało się, że przebiegając na drugą stronę sceny Zbyszek uderzył głową w metalową rurę stanowiącą część konstrukcji podtrzymującej ekran. Stracił na chwilę świadomość, oraz okulary. Na szczęście szybko doszedł do siebie. Przyczłapał się do mikrofonu podtrzymywany przez lekarza. Tak się skończyła w tym dniu „pszczółka”, co spotkało się z pełnym zrozumieniem widzów. Muszę na krótko wyjechać do domu. Dziecko mi choruje. Dziadkowie mają problem. Nie można odwołać koncertów. Bilety wyprzedane do ostatniego miejsca. Nie mam wyjścia i załatwiam zastępstwo. Wracam po kilku dniach. Z marszu na scenę. Nie widziałem się ze Zbyszkiem przed koncertem. Wyszedł na estradę, prosto do mikrofonu. Nie obejrzał się za siebie. Kto siedzi za bębnami? Wciąż zastępca? Zaczynamy. Po kilku pierwszych taktach Zbyszek się odwrócił i z uśmiechem podszedł do mnie. – Dobrze, że już jesteś, Janeczku – Te słowa wypowiedziane przez Niego, to moja muzyczna victoria! Warszawski Dworzec Centralny. Koniec lat 90?. Z kłębiącego się przed kasami tłumu dopadło mnie jakże znane mi powitanie
– Cześć Janeczku!
– Cześć Zbyszku!
Poznał mnie. Dużo serdeczności. -Co słychać? Co porabiasz? Gdzie jedziesz? Wymieniamy się numerami telefonów. Obiecujemy sobie, że się zdzwonimy. Sakramentalne: – Cześć Janeczku! – Cześć Zbyszku! Ostatnie spotkanie. I tyle Go widziałem. Tylko żal…
Jan Słotkowicz
Share this:
Opublikowano dnia: 07.06.2017 | przez: procomgra | Kategoria: Akademia retromuzyczna, Artykuły, Historia, Wspomnienia