A po wakacjach?… Kto żyw na Pietrynę! Bigiel wzywał namolnie, filuternie zapraszał, szelmowsko wabił. Bigiel… tak nazywano ulicę Piotrkowską na odcinku od Zielonej do Struga. Tłumy ludzi przewalały się tam i z powrotem. W tę i we w tę – tak po prostu. Szedłem bez pośpiechu, beztrosko rozleniwionym, wciąż jeszcze wakacyjnym krokiem. Modelowy wizerunek niefrasobliwca! Oblicze lekko wykrzywione tryumfalizmem, ale też oprószone szczyptą zakłopotania. Dwa miesiące na wsi zrobiły swoje. Najprzeróżniejsze ambarasy wakacyjne zostawiły ślad. Człowiek lekko zdziczał, więc powrót do wielkomiejskiego sznytu był lekko stresujący. Na szczęście istniało niezawodne antidotum, będące specyficzną formą rekompensaty. Lekko uniesione powieki dla kamuflażu przydymione letnim słońcem umożliwiały mi intensywne, acz dyskretne gapienie się wybałuszonym wzrokiem na nieziemsko opalone dziewczyny. Równocześnie, jakże by inaczej, przewracałem białkami, wypatrując w tłumie kolegów, którzy zdążyli już wrócić w łódzkie pielesze.
– Cześć, widzę, że już wróciłeś!
– Nooo!
– Fajnie cię znowu widzieć!
– Aha!
– Co tam w kołach zbliżonych do inteligencji?
– Hmm! Jakoś!
– Ty też super wyglądasz!
– Poniekąd! Coś, jakby!
– Cześć, czołem, czytaj „Na przełaj”
– Tylko bez takich!
Właśnie takie, nader nietuzinkowe powitania i pozdrowienia niosły się Pietryną.
Stopniowo mój krok stawał się co raz krótszy. Impet wyhamowywał, płynnie przechodziłem do znanej formuły „kroczek za kroczkiem”.
Pierwsze splątanie świadomości dopadało mnie na wysokości pasażu ZMP przy „siódemkach” – Piotrkowska 77. Stan letargu osiągałem na wprost posesji nr 86. Stałem jak przyklejony do chodnika, a mój maślany wzrok z lubością błąkał się po oknie na pierwszym piętrze kamienicy. Tam stały One. Moje wymarzone bębniory. Żeby chociaż zdobyć werbel. Werbel, werbelek, werbelissimo; w nomenklaturze branżowej „mały bęben” zwany również „bębenkiem”. (wł. cassa piccola lub tamburo piccolo lub tamburo militare; fr. tambour lub caisse claire; ang. snare drum lub side drum; niem. kleine Trommel) Oj, żebyś ty, już wreszcie był mój! Powoli odpływałem do rzeczywistości. Roztropność krzykliwie podpowiadała – nie stać cię na ten instrument! Taki wydatek?! Tyle tylko, że na punkcie perkusji zdążyłem już ponad wszelką wątpliwość dokumentnie zbałwanieć. Pewnego dnia z infantylnym biciem serca, holowany przez ojca, który dziarskim, partyzanckim krokiem wspinał się po schodach na pierwsze piętro, stanęliśmy przed drzwiami Sezamu. Podwoje się otworzyły. W progu przywitał nas Mag. Czarodziej. Maestro. Zygmunt Szpaderski. Krótka, acz treściwa prezentacja zestawów. Lekuchno zwiotczałem. Kątem oka widzę zaskoczenie w oczach ojca. Jest oszołomiony. Mało sugestywnie mnie pyta:
– To, co? Zamawiamy komplet?
Na takie dictum, pan Zygmunt rzekł:
– Mam w magazynku. Możecie kupić od ręki.
Ponieważ przyszliśmy w celach sondażowych, nie byliśmy przygotowani majątkowo na transakcję. Grzecznie podziękowaliśmy i umówiliśmy się za kilka dni. Jakim sposobem zebrać potrzebną kwotę? Skąd? Jak dla nas w tamtym czasie była to sumka wielce pokaźna. Wręcz zaporowa! Dictum acerbum – gorzka prawda!
Fortuna kołem się toczy
Przystąpiłem do egzaminu – klasa perkusji, Szkoła Muzyczna II stopnia w Łodzi. W tłumie rozgorączkowanych, potencjalnych adeptów sztuki perkusyjnej zderzam się z synem Pana Zygmunta – Waldemarem. Poznaliśmy się podczas mojej kolejnej wizyty w sanktuarium bębniarzy, Piotrkowska 86. Umawiamy się na spotkanie, na którym zapadła decyzja, że założymy zespół, o nad wyraz obiecującej nazwie „Szpader Band”. Waldek wspaniałomyślnie wnosi w posagu zestaw bębnów. Tym, oto sposobem miałem do dyspozycji praktycznie bez ograniczeń bębny Szpadra i przez pewien czas grałem na wymarzonym zestawie, nie ponosząc kosztów zakupu. O perkusjach, na których przyszło mi grać, moich prywatnych, na które musiałem mocno przerzedzić portmonę, o tych, które udało się kupić, a nie było łatwo i które towarzyszyły mi na dobre i na złe, napiszę następnym razem.
W branży muzycznej Jego instrumenty wytyczały nowe kierunki, nowe trendy. Były symbolem doskonałej jakości. Gwarantowały perkusistom, to wszystko do czego zostały zaprojektowane i wytworzone. W czasach profesjonalnej tułaczki koncertowej przygodnie spotkani muzycy, a i osoby przypadkowe, nieznane mi wcześniej; na wieść, że mieszkam w Łodzi, z przyjaznym uśmiechem kwitowały spotkanie – wiemy, wiemy macie doskonałego producenta perkusji – Szpaderski Zygmunt!
Czasy, w których Pan Zygmunt prowadził swój zakład, nie były przyjazne dla prywatnych firm. Trzeba było mieć dużo energii i samozaparcia, aby utrzymać firmę na powierzchni. Utarczki z otoczką urzędniczą, ciągłe braki surowca i nieprzychylne traktowanie przez włodarzy kraju nie pomagały w działalności.
Żałuję bardzo, że tak mało zrobiono, aby upamiętnić tę nietuzinkową postać, zasłużoną dla Łodzi. Może Izba Pamięci, w której eksponatami byłyby oryginalne bębny Szpadra, może nazwanie ulicy Jego imieniem? W 2019r uroczyście odsłonięto tablicę w bramie kamienicy, w której mieściła się pracownia. Może to był pierwszy krok, za którym pójdą następne ? W tym samym roku kupiłem wreszcie werbel Szpadra. Sentymentalny, nostalgiczny gest.
Zygmunt Szpaderski człowiek, który wniósł do historii Łodzi powiew czegoś nowatorskiego, aurę czegoś nieokreślonego, a pozytywnego.
Janaszek
Opublikowano dnia: 31.01.2022 | przez: procomgra | Kategoria: Artykuły, Wspomnienia
Tak.
Miałem kiedyś „Szpaderskiego”.
Dawno temu.
Piękny złoty brokat.
Blachy Zildjan, stopa Pearl.
Dokupiłem oczywiście.
Piękne czasy.
Pozdrawiam.
Gregory S.
Miałem zestaw „Szpadra”. Kupiłem ten zestaw od kędzierzyńskiego kolegi „po kiju”, Marka Kadura. O ile pamiętam był to Rok 1977. Instrument był na tamte czasy bardzo drogi i robiony tylko na zamówienie. Grałem na tych bębnach w wielu kapelach i nigdy mnie nie zawiódł. Jedynym problemem były naciągi. Kiedy dostałem od wujka Waldka ze Szwecji naciągi marki REMO problem przestał istnieć. Byłem bardzo zadowolony. Wiele razy bywałem w Łodzi u „Szpadra” by nabyć pały. Były najlepsze. Te kochane bębny miałem do końca pobytu w Polsce.