Mirek Nowakowski – dawny wokalista kilku lokalnych formacji muzycznych naszego miasta. Współtwórca popularnej niegdyś grupy Kenedth. Twarz Gitariady 40.
Jako „retroredaktor”, poprosiłem o spotkanie. Spotkanie odbyło się w mieszkaniu mojego rozmówcy, w domu rodzinnym położonym w kędzierzyńskiej dzielnicy Pogorzelec.

Jesteś tu jakąś postacią, tu w Kędzierzynie-Koźlu. Niewątpliwie dostrzegalną. Moderatorem lokalnej kultury. Twarzą popularnej w mieście Gitariady 40. Cała ta impreza oparta jest o Twoje nazwisko. Sam musisz to przyznać.

– Może nie tak do końca, ale coś w tym jest.

Nie stało się to tak nagle, że pstryk i jest.

– Właśnie tak się stało. Sam byłem tym zdziwiony.

 Coś jednak wydarzyło się w wcześniej?

– Jasne. Wydarzyło się. Mnóstwo rzeczy się wydarzyło.

Właśnie o tym chciałem z Tobą porozmawiać, bo od kilku ostatnich lat to tylko gitariada, gitariada. O tym co robiłeś wcześniej niewiele osób wie lub niewiele osób pamięta. 

– No tak. Bardzo mi miło, że chcesz o tym pogadać.

Jestem mieszkańcem Pogorzelca od ponad trzydziestu lat. Czuję się zatem pogorzelczaninem. Interesuje mnie historia tego miejsca. Nie ukrywam, że zainspirował mnie bardzo śp. Waldek Więckiewicz. Poznaliśmy się poprzez stronę internetową, której jestem pomysłodawcą i osobą współredagującą. Poświęcona jest ona scenie muzycznej miasta. Byłem fanem polskiego big beatu. Miało być tylko o tym, ale w miarę jedzenia apetyt rośnie. Teraz interesuje mnie i moich kolegów również, historia muzyczna miasta w całym jej aspekcie. Kędzierzyński Pogorzelec był głównym miejscem odradzania się miasta po wojennym kataklizmie. Pięknie o tym pisał Waldek. Ujęło mnie to. Dlatego ta nasza rozmowa to efekt tego na co zwrócił moją uwagę właśnie Waldek Więckiewicz. Powiedz coś zatem o swoim dzieciństwie.

– Jestem stuprocentowym Pogorzelczaninem, jak to określiłeś. W mieszkaniu w którym rozmawiamy mieszkam od urodzenia. Mam nieco traumatyczne wspomnienia z okresu dzieciństwa. W bardzo wczesnym wieku. Miałem chyba trzy, może cztery lata kiedy dopadła mnie dość poważna choroba i kilka miesięcy odleżałem na oddziale dziecięcym prudnickiego szpitala. Pamiętam, że tam zdarzyły się  moje pierwsze publiczne wystąpienia.

W tak młodym wieku?

– Był to czas kiedy głośno było o Walentynie Tiereszkowej.

To pierwsza kobieta w Kosmosie. Odwiedziła nawet Polskę. Była gorąco witana na polskich ulicach.

– No właśnie. Nawet piosenki o niej śpiewano. Śpiewałem wtedy i ja, w tym szpitalu. Przebojem była wtedy Walentyna twist. Śpiewał to jakiś dziewczęcy zespół. Chyba to były Filipinki. Radio nadawało go na okrągło. Nadawałem i ja.

Musiało to być męczące dla innych pacjentów i personelu.

– Wręcz przeciwnie. Pielęgniarki uwielbiały jak śpiewałem. Do tego stopnia, że nawet opóźniały odwiedziny rodziny na oddziale, byle bym nie przestawał. Ha, ha, nikt nie uwierzy, ale tak było. Nie  bałem się publicznie występować. Przedszkole potem szkoła. Wakacyjne wyjazdy na kolonie i pierwsze konkursowe śpiewanie dla kolonistów.

Czy chęć śpiewania wyniosłeś z domu rodzinnego?  Czy ktoś z bliskich może muzykował? Może słuchali namiętnie piosenek w radio lub odtwarzali płyty na gramofonie?

– Nie. Byłem takim samorodkiem. U nas w domu nikt nie miał nic wspólnego z muzyką, czy jakąś inną formą muzykowania. Nie było radia, nie mieliśmy gramofonu. Naszym oknem na świat był tzw. „Kołchoźnik”. Na tej tu ścianie, nad oknem wisiał. To taki powojenny wynalazek. Miał gałkę, głośniej i ciszej. Odbierał jedną stację radiową. Jedyną wtedy słuszną i jedyną wtedy dostępną. Dopiero późniejszym w jakimś tam czasie, pamiętam, ciocia kupiła poważne radio. Radio „Stolicę” z adapterem.

To już był duży postęp.

– Wtedy zaczęła się przygoda, taka już  konkretniejsza. Zacząłem dużo słuchać. Ciocia kupowała bajki na płytach. Kupowała popularne już wtedy tzw. pocztówki dźwiękowe. Kupowała płyty, te na 33 i te na 45 obrotów. Miałem wtedy już duży większy kontakt z muzyką.

Tylko nie mów mi, że spędzałeś  całe dni  przy radiu.

– Pewnie, że nie.  Ganialiśmy z chłopakami po podwórku. Graliśmy w piłkę.  Tuż obok, jak wiesz była Szkoła Muzyczna, więc chcąc, nie chcąc  słyszałem te wszystkie gamy i etiudy wygrywane przez uczniów. Byłem już chyba pierwszoklasistą, Kolegowałem się z Ryśkiem Chajcem, który był moim podwórkowym i klasowym kumplem. Mieszkał tu naprzeciwko. Kiedyś zebraliśmy się na odwagę i poszliśmy dowiedzieć się coś więcej o Szkole Muzycznej. Poszliśmy taką większą podwórkową gromadką. Dyrektorem był wtedy pamiętam, pan Szkolnicki. Zrobił nam przesłuchanie i z całej gromadki, sześcio, siedmio osobowej przyjął mnie. Cieszyłem się, bo później przyjął także Ryśka.

Ja także w dzieciństwie miałem podobną sytuację. W szkole powstało Ognisko Muzyczne. Było ogłoszenie w klasach o przesłuchaniach. Zgłosiłem się i ja. Przywieziono instrumenty. Były to gitary, mandole i mandoliny i inne. Oczywiście chciałem załapać się na gitarę. Niestety dla mnie została właśnie mandola. Byłem chyba na jednej lekcji i zrezygnowałem, bo co to niby za instrument. Ja chciałem gitarę. Pewnie Tobie się udało.

– Dyrektor przesłuchiwał nas, kazał klaskać, coś zanucić. Gitary nie dostałem. Dostałem skrzypce. Na początku to nawet mi się podobała gra  na tym instrumencie. Znudziło mnie jednak to rzężenie. Nabrałem jakiejś awersji. Nawet w domu nie wszystkim się podobała moja gra. Gdyby to był fortepian lub gitara. To może było by inaczej.

Długo męczyłeś te skrzypce?

– Chyba ze dwa lata. Potem skrzypce służyły mi jako słupek bramkowy przy grze w piłkę z chłopakami z podwórka. Zamiast iść na lekcje to wolałem grać w piłkę. Teraz, z perspektywy czasu, porzucenie  nauki gry było chyba moim największym błędem życiowym. Gdybym wtedy dalej grał, gdybym przetrwał ten najgorszy okres, to w następnej klasie już pianino było dodatkowym instrumentem. Podejrzewam, że dzisiaj byłbym na pewno w innym miejscu. Dzisiaj ćwicząc głos przy pianinie czy fortepianie to była by to inna bajka.

Jak domownicy przyjęli Twoją decyzję przerwania nauki w Szkole Muzycznej?

– To moje rzępolenie na skrzypcach nie było dla nich. Czasy były takie, że w tym mieszkaniu mieszkało nas dosyć sporo. Był dziadek, babcia, mama, jedna ciotka, druga ciotka. Ktoś tam jeszcze. To nie było dla ich uszu do przyjęcia więc poczuli wyraźną ulgę.

Szkoła muzyczna w Kędzierzynie-Koźlu

Ale pociąg do muzyki jednak pozostał.

– Ze skrzypcami nastąpił koniec. Później zacząłem jeździć na kolonie szkolne. Pamiętam, że na każdej z kolonii, na której byłem organizowano różne rodzaju konkursy piosenek. Zdecydowanie je wygrywałem. Kiedyś, a było to dużo wcześniej poszedłem do Chemika. Tam na górze, na sali baletowej, odbywał się jakiś konkurs. Coś w stylu „Szukamy młodych talentów”  Tam jakiś starszy ode mnie o kilka lat chłopaczek śpiewał piosenkę Toniego Keczera „Siedemnaście milionów”. Ja stałem tak z boku i powiedziałem, że ja bym to lepiej zaśpiewał. Ten, który to prowadził powiedział: Tak? To chodź, spróbuj. Wyszedłem bez tremy, o dziwo. Piosenkę znałem, Byłem z nią osłuchany. Chyba się podobało.

Aby być osłuchanym w ówczesnym repertuarze, trzeba było wiele godzin spędzać przy radiu. Moi koledzy nie specjalnie chcieli bawić się w słuchanie radia.

– Ja uwielbiałem słuchać. Przecież było Studio Rytm zawsze o godzinie szesnastej. Pamiętam. Wsłuchiwałem się we wszystkie nadawane słuchowiska. Wszystkie audycje muzyczne. Bardzo popularne były piosenki Czerwono-Czarnych. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej mi „siadły” wspomniane już „Siedemnaście milionów” czy „Napiszę do Ciebie dalekiej podróży”. Później nastała fascynacja Czerwonymi Gitarami. Potem już Klenczon i Trzy Korony.  To takie tematy że tak powiem, wczesnośpiewcze.

Ile miałeś wtedy lat gdy mierzyłeś z tymi piosenkami?

– Miałem może dziesięć czy nawet trzynaście lat, ale nadal coś ciągnęło mnie w stronę śpiewania.

Póki co. Była to tylko zabawa. Czy już wtedy myślałeś o czymś więcej niż śpiewanie na kolonijno szkolnych konkursach?

– Pamiętać trzeba, że był jeszcze Rysiek Chajec. On żył muzyką i nadal był moim kumplem.  Poza tym dwa lata spędzone ze skrzypcami w ręku pozostawiło jakiś ślad.

Mam rozumieć, że to dzięki twojej przyjaźni z Ryśkiem, wytrwałeś przy muzyce?

–  On pozostał w szkole. Ja nie miałem już kontaktu z instrumentem. Pamiętam, że przygotowaliśmy, a byłą to druga, trzecia klasa szkoły podstawowej, dla jego rodziców okolicznościowy występ. Ja grałem na tych skrzypaczkach. Przygotowaliśmy jedną z pierwszych piosenek Maryli Rodowicza. Było to jeśli dobrze pamiętam „Trzy, może nawet cztery dni”  (Zakopane) z jej pierwszej długogrającej płyty. Daliśmy koncert u niego w domu. I to był mój a właściwie nasz wspólny publiczny występ. Chyba się podobało.

Rysiek inspirował.

– Rysiek to mój kolega z podwórka i ze szkolnej ławki. On połknął tego muzycznego bakcyla i to on wychodził z inicjatywą wspólnego muzykowania. Te nasze spotkania sprawiały ogromną przyjemność. Mieliśmy wspaniałego kolegę. Nazywał się Józek Kordek. On już wtedy grał w którymś z naszych kędzierzyńskich zespołów. Przed naszym domem były ogródki i tam on nas uczył pierwszych chwytów gitarowych. Repertuar wówczas standardowy. Na pewno był to „Dom wschodzącego słońca”. Śpiewaliśmy również inne piosenki. Sąsiedzi otwierali okna i słuchali. Dzięki opiece Józka było to coś więcej niż rzępolenie. Wystarczyło poznać kilka podstawowych chwytów i można było „koncertować”.

W tym czasie było już głośno o Tarantach, Wegatonach, Harnasiach.

– Właśnie. Mając gdzieś lat piętnaście czy szesnaście, pojechaliśmy do kozielskiego PDK. Trafiliśmy na próbę jakiejś kapeli, której nazwy nie pamiętam. Oni tam wszyscy śpiewali ale brakowało im gitarzysty. Pozwolili mi coś zaśpiewać. No to my się zajmiemy instrumentami a Ty możesz pośpiewać – stwierdzili. Rysiek także pokazał swoją wirtuozerię. On do dzisiaj znany jest z perfekcyjnej pracy. On tworzył wierne kopie znanych utworów. To także zrobiło na nich wrażenie.

Co to były za utwory?

– To były takie mocne covery.  Graliśmy utwory Deep Purple, Led Zeppelin. Utwory takie , że „Daj Boże zdrowie”. Zostaliśmy obaj członkami tej kapeli. Mieliśmy w składzie takiego chłopaka, na niego mówili „Niemen”. Uczył się w LO w Kędzierzynie i był chyba pierwszym w Polsce, a na pewno w województwie, posiadaczem oryginalnych organów Hammonda, które sprezentował mu wujek z USA. Chłopak był w klasie maturalnej i jego  rodzice nie godzili się aby dalej z nami muzykował. Musiał zrezygnować.

To wielka strata w zespole, bo organy Hammonda nadawały spektakularne brzmienie.

Odchodząc polecił nam młodszego kolegę ze szkoły muzycznej. Co prawda „Hammonda” mu nie pożyczył, ale mógł grać na instrumentach którymi dysponował PDK. Ten jego kolega to Krzysiek Rakowski. Krzysiek był trzy czy cztery lata młodszy od nas. Ojciec Krzyśka, osoba ważna w mieście, zgodził się na muzykowanie syna.

Krzysiek to także „pogorzelczanin”, więc było już Was trzech w zespole.

– Tak. Krzysiek mieszkał tuż obok. Na ulicy Kilińskiego. On nadal zakochany jest w atmosferze Pogorzelca. Nawet dzisiaj dostałem nową jego płytę „Park marzeń”. Podwójny album. Krzysiek jak Mc. Cartney. Jest bardzo płodny w swojej twórczości. Nikt w Kędzierzynie nie wydał tylu płyt. Ta jest chyba szósta albo siódma płyta.

Wróćmy do Ciebie.

– Koledzy zaproponowali abym został kierownikiem muzycznym naszego zespołu. Choć nie grałem na żadnym instrumencie to jednak słoń na ucho mi nie nadepnął. Pamiętam, że wtedy na basie grał z nami Zbyszek Stopyra. Chcieliśmy grać naprawdę mocne numery. Zbyszek jakoś nie radził sobie z tym klimatem. Musieliśmy szukać innego basisty. Trafiliśmy na Kazika Pabiasza.

Kazik to przecież gitarzysta.

– To prawda. Kazik właśnie przyjechał z rodzicami ze Strzelec do Kędzierzyna i szukał jakiegoś muzycznego zaczepienia. Przyszedł któregoś dnia do PDK. Chciał grać z nami. Zgodził się na ten brakujący bas. Rzeczywiście nieźle sobie radził. Na bębnach grał wtedy z nami Piotrek Ziemkowski. Były z nim też jakieś problemy. Nawet nie pamiętam jakie. Niewiele brakowało aby zastąpił go koźlanin – Zdzichu Łoza.

Jakie to były lata?

– Myślę, że to lata siedemdziesiąte, początek. Był to okres kiedy Deep Purple wydali koncertowy album Made In Japan. To chyba do dzisiaj najsłynniejsza płyta rockowa na świecie. Koncerty z Tokio i Osaki nagrane na żywo. Myśmy opracowali wszystkie utwory z tej płyty.

W tym okresie w PDK nastąpiła chyba jakaś zmiana pokoleniowa. Taranty weszły na zawodową ścieżkę, rozsypały się Kontury. Wegatony wcześniej znaleźli gdzieś na Śląsku znaleźli nowego swego mecenasa. Kogo zastaliście w PDK?

– Pamiętam że były tam jakieś dwie romskie kapele. Pamiętam Wirka Nowickiego. Wiem, że jakoś się mijaliśmy. My mieliśmy próby zaraz po lekcjach, natomiast później, po nas przychodzili Ci starsi. Musieliśmy się podporządkować. Miało się wtedy szacunek do starszych. Pamiętam braci Kalickich. Pamiętam, że grał tam także p. Niemiec. Ojciec Przemka.

Przemek to młodszy kolega z kędzierzyńskiego, żyletkowego podwórka. Już jako jeszcze wczesny małolat siadał za perkusją. 

– On wtedy już pukał w bębny, bo też go pamiętam z tego okresu. Ci najstarsi zazwyczaj byli stałymi akompaniatorami muzycznych wydarzeń w Domu Kultury. Oni przygrywali wszystkim solistom. Było ich wtedy wielu.

Mieliście swoich słuchaczy?

– Pojechaliśmy na którąś z gitariad. Było to jakieś muzyczne spotkanie w blachowiańskim Lechu. W tym konkursie, bo gitariady miały wtedy charakter konkursowy, brał udział m.in. PEX.

Pamiętam dobrze tą imprezę. Byłem jej uczestnikiem razem z Grupą M5. To był PEX 75. Wystąpili w składzie: Romek i Mietek Krukowie, Przemek Niemiec, Wiesiek Kwinta, Piotr Skrzypiec i Marek Raduli. Śpiewali pamiętam, piosenkę Andrzeja i Elizy „Zaloty jesienne Anno domini 1971”.  Grupa M5 to zespół z RSM. Halina Cholewka, Tadziu Bratus, Wiesiek Bratus, Waldek Nowak, mój brat Wojtek i ja w chórku w piosence „Czarna rzeka”.

– Nie pamiętam tego. My śpiewaliśmy jakąś piosenkę z repertuaru zespołu Test.

„Przygoda bez miłości”. Świetny numer. Zapamiętałem to. Dlatego nalegałem abyś przygotował ten numer na którąś Gitariadę. Pamiętam taki fajny zespół o złożonej nazwie. Wolna Grupa Empiria. Jej liderem był nieżyjący już, niestety Janusz Kolenda. W składzie zespołu był również Heniek Sterkowicz.

–  Wygrał PEX75, zespół naprawdę dobry.  Grali jednak łagodniejsze numery. Np. skaldowskie „Dziej się nam ballado”. Nasza propozycja repertuarowa pochodziła jakby z innej bajki. Hard rockowe utwory Deep Purple, LED Zeppelin. Głos wtedy miałem, że żarówki pękały. Nie było dyskusji.

Była mowa o konkursach, o gitariadach i innych przeglądach. Trzeba tu wspomnieć o „Grodkowskiej Jesieni”.

Tak. Wystąpiliśmy także tam. Na grodkowskiej scenie ogromną furorę zrobił Rysiek Chajec. Porwał się wtedy na nie lada eksperyment. Jedną ze swoich gitar bardzo przestroił. Ryśkowa kombinacja bardzo zainteresowała tamtejsze jury.

Modne były wtedy takie kombinacje muzyczne. Różnego rodzaju eksperymenty. Pamiętam wrocławską grupę psychodeliczną Romuald i Roman. To był czas rockowej zabawy z dźwiękiem.

– Nawet i nowa nazwa naszego zespołu odnosiła się do tego nowego nurtu. Występowaliśmy już nie jako Kenedth a jako Grupa Syntezy Rockowej. Zaczęliśmy się bawić w coś czego nie potrafię nazwać. Takie hard-rockowo-jazzowego coś tam, coś tam. Szukaliśmy nowego brzmienia. Eksperymenty Ryśka były wtedy totalnym objawieniem. Pamiętam duże zaskoczenie członka jury, pana Alfreda Willima. Spotkało się to z dużym zaciekawieniem. Pamiętam, że w tej imprezie wystąpiła nieznana jeszcze szerzej, grupa BAJM. Wygrali kategorię rozrywkową i pojechali do Opola, gdzie zaczęła się ich wielka kariera.

Wcześniej nie podejmowaliście żadnych eksperymentów muzycznych.

– Pamiętam że jeszcze jako Kenedth graliśmy studniówki w szkołach. Na pewno w kędzierzyńskim Liceum i na pewno w Technikum Chemicznym w Sławięcicach. Mówię to ponieważ były imprezami  wyjątkowymi. Studniówki w całości na rockowo. Ewenement chyba w skali kraju.

Był to czas kiedy ówczesnym show biznesem kierowano centralnie, „po linii z ramienia”. Nowe nurty nie były mile widziane, choć zaciekawiały.

–  Wygrywa oczywiście PEX 75, drugie miejsce Grupa Syntezy Rockowej. Rysiek otrzymał wyróżnienie jako gitarzysta. Ja jako najlepszy wokalista przeglądu.

W zespole był także Kazik Pabiasz. Wiem, że podczas „Grodkowskiej Jesieni” również był nagradzany.

– Zgadza się. „Grodkowska Jesień” to różne kategorie. Kazik występował tam także w duecie gitarowym, grając na klasykach, wspólnie z Ryśkiem, jeśli dobrze pamiętam Kucharskim. Otrzymywał tam nagrody.

Czy te konkursowe sukcesy coś zmieniły w Twojej karierze?

– Właściwie to niewiele. Konkursy i przeglądy przestały nagle funkcjonować. W pewnym momencie otrzymaliśmy propozycję grania w gastronomii. Rozjechali się muzycy z popularnego kędzierzyńskiego lokalu Kaskada. Większość do Niemiec. Wiadomo jakie to były czasy.

Kolejna pokoleniowa zmiana. Tym razem kotletowo-dancingowa.

– No tak. Mieliśmy swoje ambicje ale nie bez znaczenia było zarabianie pieniążków. Było to dla nas bardzo trudne. Nagle „klezmer kazał grać takie rzeczy, że jeszcze … „

Podjęliście odważną decyzję.

– Oczywiście. Odbyliśmy kilka prób. Zmieniliśmy nieco skład zespołu. Doszedł na bas Wiesiek Chęć. Kazik odszedł, bo nie widział siebie w tej roli. Zaczął wtedy szukać sposobu na siebie. Była poezja śpiewana i jeszcze tam coś innego. Nasze drogi w tym czasie się rozeszły. Chyba wtedy w jego głowie zaczął rodzić się blues.

W rozmowie z Kazikiem często pojawiało się nazwisko Jan Kloc.

– Jasiu Kloc to inna bajka. Jasiu był takim naczelnym inżynierem obok Konrada Karwota. Obaj byli serdecznymi przyjaciółmi. Konrad był elektronikiem. Konstruował dla nas kamery pogłosowe, bustery i inne tego typu wynalazki.

Miałeś także epizod związany z M5.

– Rzeczywiście, dwa czy trzy lata śpiewałem w tym zespole. Wojtek odszedł z zespołu. Za niego przyszedł Rysiek Węgier. Wrócił założyciel zespołu Edek Kubiński, Tadziu grał nadal na gitarze. Śpiewał z nami jeszcze Romek Kopytko. Pamiętam, że wokalnie fajnie sobie radził. Mieliśmy nawet występ w TV Katowice. Było to związane z działalnością RSM.

To było jeszcze w piwnicy na Wojska Polskiego?

To było już w  nowej siedzibie RSM-u. Pamiętam, że śpiewaliśmy wspaniały numer  „Chanson D`Amour”. Brzmiało lepiej niż w wykonaniu Manhattan Transfer, bo oni śpiewali to na cztery głosy, my natomiast mieliśmy ten numer opracowany na głosów sześć. Harmonicznie był opracowany na blachę.

Ze starego składu M5 nie został już nikt.

– Halinka Cholewka już nie śpiewała. Został tylko Waldek Nowak jeśli nie liczyć Edka, który był w pierwszym składzie zespołu.

W składzie, który ja pamiętam występowali: Właśnie Halinka, na gitarze Tadziu Bratus, na basie mój brat Wojtek, na perkusji Waldek Nowak. Na klawiszach grał Wiesiek Kaczmarek potem zastąpił go Wiesiek Bratus.

– Z Wiesiem, to pamiętam, miałem lat chyba szesnaście. Zwrócił się do mnie z propozycją abym zaśpiewał z jego kapelą Sylwestra dla pracowników MZK. Kapela była mocna. Wiesiek na organach, Marek Kadur na bębnach i ja na wokalu. Totalna improwizacja. Śpiewałem tam chyba z czterdzieści dziewięć razy „Tyle słońca w całym mieście” w ramach tzw. koncertu życzeń. Wiesiek dośpiewał swoją „Malowaną lalę” i… zaczęło świtać.

Wiem. „Malowana lala” to był sztandarowy numer Wiesia.

– Fajny numer. Któregoś dnia, a graliśmy już w Kaskadzie,  przyszedł do nas pewien facet. Miał  na imię Roman. Nazwiska nie pamiętam. Złożył propozycję aby z całym składem z Kaskady wyjechać do Słubic. My chłopaki po dwadzieścia lat. Krzysiek jeszcze młodszy. Jedziemy. Co za problem. Zabraliśmy ze sobą Zbyszka Ochmańskiego. Teraz na taksówce jeździ. Przewiózł nam Żukiem nasze graty do Słubic. Graliśmy tam dość długo. Zrobiliśmy tam totalną furorę. Słubice były wtedy bardzo rozrywkowe. Grało tam kilka kapel, bo to miejscowość przygraniczna.

Gdzie mieliście tam grać?

– Graliśmy w lokalu. Dancingi. Sześć razy w tygodniu. Lokal nazywał się „Irena”. Spędziliśmy tam ciekawy czas. Cinkciarze, tirówki inne przygraniczne atrakcje. Słubice bardzo małe miasteczko ale tak otwarte na świat. Normalnie Las Vegas. Zrobiliśmy tam niebywałą furorę do tego stopnia, że konkurencja z innych lokali aby nas wykończyć puściła plotkę że niby brałem udział w jakimś napadzie. Nawet posadzono mnie na dołku.  Uratowało mnie tylko mocne alibi. W „Irenie” zaczęli występować różni artyści, nie tylko śpiewający czy grający. Pojawiali się coraz częściej jacyś magicy, tancerze. Były też pokazy striptizu. Takie tam variete. Jedna z takich tancerek zwróciła uwagę jakiegoś ważnego gościa na moje śpiewanie. Gość mnie posłuchał i załatwił mi jakieś występy w NRD.

To kolejny etap w Twojej karierze. Występy zagraniczne, nawet w NRD. To już wyższa półka.

– Występowałem tam w zespole estradowym, w programie dla pracowników zakładów pracy, podobnie jak u nas. Pamiętasz. Takie tam „Z wizytą u Was”. Spędziłem tam kilka miesięcy, potem na krótko przed stanem wojennym dostałem propozycje śpiewanie w krakowskim lokalu „Telewizyjna” przy studio TV Kraków. Poznałem tam wielu ludzi. Bywał tam kwiat artystów krakowskich. Bywał Zaucha, Skrzynecki, Wodecki i wielu innych. Śpiewałem tam prawie przez cały czas trwania Stanu Wojennego.

Epizod z NRD oraz ten krakowski to zaliczałeś już samemu. A co z chłopakami”

– Oni nadal występowali w Słubicach ale już beze mnie. Dołączyła do  nich Ulka Adamczyk „Bystra”. Wkrótce to się samoistnie rozpadło i wszyscy wrócili do Kędzierzyna. Pamiętam nasze wakacyjne wyjazdy z chłopakami do Międzywodzia.

No to ciekawy temat. Dużo się słyszało o wyczynach kędzierzyńsko-kozielskiej młodzieży. Napisy na drzwiach tamtejszych lokali z treścią „Klientów z Kędzierzyna-Koźla nie obsługujemy”.

– Niektórzy mówili, że Międzywodzie to taki drugi Kędzierzyn. Miałem już wtedy osiemnaście lat. Mieliśmy z sobą gitarę. Trzy tygodnie byliśmy w Międzywodziu a morze zobaczyłem dopiero na dwa dni przed powrotem do domu. Międzywodzie, nadmorska, wczasowa miejscowość. Knajpy po drodze już od pola namiotowego. Słuchaczy co nie miara. Ktoś grał na gitarze, ja śpiewałem. Pozostali koledzy korzystali z sytuacji, bo to był swoisty koncert życzeń. Piwo lało się strumieniami. Musiałem  bardzo uważać aby się nie uwalić. Kończyło by to bowiem biesiadowanie kumpli.

Wspominałeś mi kiedyś o spotkaniu z gwiazdą. Chyba w Międzywodziu.

– No właśnie. Chcę to tego  nawiązać. Otóż któregoś pięknego dnia, podczas kolejnej z takich biesiad śpiewałem znany przebój opolski „Jaskółka uwięziona”. To był jeden z moich popisowych numerów. Podnosiłem tam końcówkę numeru razy kilka. Tak sobie śpiewam, śpiewam, śpiewam. Zaśpiewałem tą piosenkę. Oczywiście po skończeniu, brawa, brawa. Nagle podchodzi do mnie gość, klepie po ramieniu, odwracam się, patrzę a to Stan Borys. Mówi do mnie: „Ja bym tak w życiu nie zaśpiewał. Masz tak głos, chłopie , że to jest aż niemożliwe”. Byłem w szoku.  Poczułem „dotyk boży”. Taka gwiazda tak ocenia mój wokal. Jak ludzie zobaczyli tą scenkę, to dopiero mieliśmy wzięcie.

Wracacie do domu. I co dalej?

– Potem nastąpiła dość długa przerwa w graniu. Nie było gdzie, ani z kim.

Twoja przygoda z muzykowaniem byłą Twoim sposobem na życie? Potrafiłeś się z tego utrzymać?

– Nie do końca. Prowadziłem kiedyś swój własny biznes. Nawet nieźle prosperował. Dawał niezły dochód. Zatrudniałem sumiennych ludzi. Nie musiałem stać nad nimi. Zaczynałem od produkcji siatki ogrodzeniowej. Później zajmowałem się jako pierwszy w województwie a drugi w Polsce, pokazami ogni sztucznych. Do tego prowadziłem sklep z artykułami pirotechnicznym. Było nieźle. Nie miałem powodów do narzekania. Mogłem bawić się życiem i związkami z muzyką.

Po Twoich wojażach w okresie stanu wojennego, po powrocie do Kędzierzyna, jaką zastałeś sytuację w branży muzycznej?

– Nastąpił okres przekształceń. Przyszła epoka „disco-polo”, piosenki tzw. chodnikowej. Nastąpił zmierzch muzyki dansingowej granej na żywo.  Upadały lokale gastronomiczne. Restauracja „Bajka” padła. Linda to samo, Oaza też. W Kaskadzie powstało centrum dyskotekowe. Po stanie wojennym praktycznie granie na żywo padło.

Miejscem spotkań młodych kędzierzyńskich muzyków była tzw. „Stodoła” przy dworcu PKP.

-Tak, ale było to takie sporadyczne granie, niby koncertowe. Przygotowywane były tam takie okazjonalne występy dla zakładów pracy na różne okazje.  Organizowane tam bale sylwestrowe, organizowano wesela itp. Graliśmy z Heńkiem Stępniewiczem, fajnym pianistą. Mieliśmy wtedy taką weselną kapelę. Graliśmy w składzie: Rysiek Chajec, Wela grał na  bębnach i jeszcze ktoś. Nie pamiętam. Graliśmy  nawet w „Karolince” w Gogolinie.

Pracowałem w ZAK. To była już końcówka socjalizmu. Zafascynowany Koncertem „Srebrne wesele polskiego big beatu” w Sopocie, wymyśliłem sobie podobne spotkanie z lokalnymi muzykami. Niestety pomimo kilku spotkań nic z tego nie wyszło. Szkoda.

– Szkoda. Wtedy to było jeszcze takie gorące, takie ciepłe. Wielu chłopaków nie zdążyło jeszcze wyjechać. Jeszcze tu byli, jeszcze chętnie by wystąpili. Można to było posklejać. Bardziej konkretnie do tego podejść. To co myśmy zrobili później to nie było nawet na zasadzie jakiejś gitariady. Nazwa mojego projektu wyszła tak ad hoc. Na potrzebę  chwili.

Zostawmy jednak samą „Gitariadę”. Napisano o niej wiele. Wiele informacji jest dostępne na naszym portalu. Chciałbym zapytać Ciebie o Twoją płytę „Posłuchaj mego wnętrza”.

– To było w końcówce ubiegłego wieku. Kiedyś spotkaliśmy się z Kazikiem Pabiaszem w gabinecie ówczesnego kierownika Wydziału Kultury  UM p. Adama Wołkowskiego. Adaś mówi: może byście coś zgrali. Moglibyśmy reaktywować Kenedth. Okazja się nadarzała bo właśnie zbliżały się obchody dwudziestopięciolecia powstania Kędzierzyna-Koźla. Imprezę organizowano przed dawnym PDK w Koźlu. Decyzja Adasia była na tak. Zagraliśmy wtedy pod naszą starą nazwą. Kaziu zaczął pisać już swoje teksty. Udało się nagrać na płytki kilka naszych numerów. Najgłośniejszy był chyba „Blues dla Koźla”. Treść tej piosenki nawiązuje do wielkiej powodzi z 1997, jaka nawiedziła miasto. Często Radio Park nadawało ten utwór. Była też „Adrenalina”, „Piernikowy dzwonek” i kilka jeszcze innych kawałków. Nagrywaliśmy te utwory w Ostrawie. Reaktywację zespołu traktowaliśmy jako taką formę okolicznościowego spotkania. Właściwie tak dla zabawy. Próby mieliśmy w ZSŻŚ w Koźlu. Na basie grał z nami wtedy Krzysiu Ligenza, ten który dzisiaj prowadzi znakomitą orkiestrę dętą właśnie w „Żegludze”.
Krótko trwała ta zabawa. Troszkę poróżniliśmy się z Kazikiem. Kazik już coraz bardziej dryfował w kierunku bluesa. Stwierdził, że mój śpiew bardzo odstaje od tego gatunku. Rozstaliśmy się. Kazik założył swoją formację „Blues jak kobra”.

Ale miało być o Twojej płycie.

– No tak. Kiedyś nie pamiętam czy to „Stona” (Rafał Bizoń) czy też „Kacper” (Michał Kasperczyk) zaproponował abym  nagrał sobie swoją własną płytę. Podjąłem to ryzyko. Wybrałem sobie kilka numerów, które zawsze mi się podobały. Np. Numer Wiślan 69, „Anioła” Michała Burano. Najbardziej chciałem zaśpiewać piosenkę Tadzia Brutusa „Bajkowy walc”. Ciekawe było to, że kiedy zwróciłem się do Tadzia o zgodę na nagranie tej piosenki, to on był bardzo zdziwiony, że o to proszę, ponieważ on tej piosenki nie pamięta.  Pokazałem mu materiały otrzymane z Zaiksu. Piosenka z tekstem Krystyny Maciejewskiej.

No masz. Znałem tego walca. Brzmi w moich uchu po dzień dzisiejszy. Tadziu śpiewał go w Grupie M5. Miał całkiem inny tekst.  Mam do piosenki ogromny sentyment. Dlatego, namówiłem Waldka Ziemkowskiego aby opracował ten utwór na ostatnią gitariadę. Śpiewałeś go ze „Szwedami” tzn. przy akompaniamencie Waldka Ziemkowskiego, Czesia Dudka, Andrzeja Nebeskiego oraz Ronalda Tuczykonta. Wyszło fajnie. Potwierdził to nawet sam autor tej piosenki. 

– Nagranie płyty trwało przez dłuższy okres. Chodziło o prawa autorskie od twórców piosenek, które wybrałem na płytę. Było z tym trochę problemów, ale sobie poradziłem.

Przypomniałem sobie epizod z konkursu kapel, którego organizatorem było „Radio Złote Przeboje”. Dostaliśmy tam nagrodę publiczności. Zagraliśmy tam jako Kenedth. Stona grał z nami na basie. Graliśmy „Adrenalinę”. To co „Stona” wyprawiał na scenie wprawiło nas w osłupienie. Nie tylko nas. Rewelacja. Rock w całym tego słowa znaczeniu.

Na płycie znalazła fajna kompozycja Kazika „Dla pięknej nieznajomej”. Razem pokombinowaliśmy to tekstowo i wyszedł naprawdę niezły numer. Kazik naprawdę tworzył fajne numery.

Płytę nagrałeś. Ale co dalej. Łatwo jest coś wyprodukować. Trudniej jest ten produkt sprzedać.

Płyta w końcu ujrzała światło dzienne. Bardzo pomógł mi przy tym Krzysiu Rakowski. Rozeszła się w całym nakładzie. Powróciłem do tego projektu po latach. Powstało drugie jej wydanie. Zresztą przy Waszym udziale. Nowa szata graficzna jest autorstwa Twojego retromuzycznego kolegi, Zygmunta Pielucha. Dziękuję Wam obojgu za to.

Gitariada 40 to  całkiem inny projekt. Czym jest ta czterdziestka przy nazwie?

– Pomysł był taki. Chciałem się spotkać z kolegami z zespołu Kenedth. Wiedziałem że Rysiek i Krzysiek przebywają w Niemczech. Trochę inne informacje miałem na temat Piotrka. Niekoniecznie dobre. Nie chcę jednak o tym mówić, bo było to zwykłą plotką. Próbowałem złapać jakiś kontakt nimi. Udało się w końcu za pośrednictwem portalu Nasza  Klasa bo FB jeszcze nie było. Trudno było nam się spotkać w jednym czasie na zwykłe pogaduszki ale jak padła propozycja, że może coś zagramy razem to wtedy zmieniło się  ich podejście do tematu. Nie głupi pomysł. I tak od słowa do słowa, zobligowany zostałem do organizacji projektu.

W tym momencie zrodziły się podstawy pod Gitariadę. 

– Okazją do spotkania było czterdzieści lat od założenia naszej kapeli. Przygotowując to spotkanie pomyślałem o tym aby był to jakiś publiczny występ. Poprosiłem  Zbyszka Stanisia. Pomysł mu się spodobał. Udostępnił mi miejsce w osiedlowym amfiteatrze. Nasza czwórka to jednak za mało. Zadzwoniłem do Marka Radulego. Dogadałem się z Romkiem Krukiem,  dotarłem do Piotrka Skrzypca, Przemka Niemca. Udało się wskrzesić PEX 75. Już było super. Są już dwie kapele. Przydała by się trzecia. Skontaktowałem się Krzysiem Bernardem. Może będzie zainteresowany odnowieniem Towarzystwa Wzajemnej Adoracji. Były pewne małe problemy, ale też się pozbierali. Nie pamiętam kto był następny.

John Kentucky Band z Romkiem Wiktorkiem.

– O tak. To ten czwarty.

Wystąpiło także dwóch „Tarantów”, Zbyszek Staniś i Marek Królikowski. Miałem przyjemność i ja wystąpić. Udało mi się ściągnąć na Twoją imprezę Waldka Nowaka z Radawia k. Turawy. Waldek, odkrył u siebie talent do śpiewania. Udział w tym koncercie był dla niego dużym przeżyciem. Swój występ oparł o tzw. playback. Żeby dodać mu otuchy, stanęliśmy obok niego. Ja udając gitarzystę oraz Heniek Sterkowicz markując grę na basie. Poznałem wtedy także Krzyśka Rakowskiego. Doceniłem jego tęsknotę za miastem rodzinnym. „Ja kocham swoje miasto” w jego interpretacji, z nieco zmienionym tekstem zabrzmiało bardzo prawdziwie.

–  Planując imprezę odwiedziłem wcześniej Dom Kultury. Niestety. Moja propozycja nie wzbudziła wtedy zainteresowania p. Dyrektor. Przytulił nas za to Zbyszek Staniś z ODK Komes. Dziękuję ma za to. Pani Dyrektor Malajka naszą imprezę jednak odwiedziła. Zobaczyła na czym polega ta impreza, jakie wzbudziła zainteresowanie i przekonała się. Zadeklarowała, że chętnie zorganizuje kolejną Gitariadę w DK Chemik. Ucieszyłem się, ponieważ stwarzało to nadzieję na jej cykliczność. Tak też się stało. W tym roku odbędzie się kolejna jej edycja.

Projekt  Gitariada 40 to jakby podsumowanie Twojej aktywności w mieście. Nie tylko tej muzycznej ale także jako animator kulturalny.

– Może jeszcze za wcześnie na takie podsumowania. Cieszę się jednak, że moje działania zostały zauważone. Dowodem na to są liczne wyróżnienia jakie miałem zaszczyt otrzymać. Jestem z tego niezwykle dumny.  Byłem laureatem plebiscytu NTO „CZŁOWIEK ROKU 2016” powiatu K-K w kategorii KULTURA. Od Polskiego Stowarzyszenia Estradowego „Polest” otrzymałem nagrodę za działalność animatorską dla kultury estradowej. Zostałem wyróżniony przez  Prezydenta miasta  specjalną statuetka „Szklany mikrofon” za szczególne osiągnięcia w 2015 roku, w uznaniu zasług wniesionych w popularyzację muzyki. Z rąk Marszałka Województwa Opolskiego otrzymałem podziękowanie za pomysłowość, zaangażowanie w przygotowaniu Marszałkowskiego Budżetu Obywatelskiego, jego promocję i upowszechnienie wśród mieszkańców naszego województwa.

Trochę się tego nazbierało. Gratuluję.

– Dziękuję. Miło mi.

Obserwując kolejne edycje Gitariady zauważam, że odbywa się ona wg. od początku przyjętego scenariusza. Wydaje mi się, że potrzebna jest jakaś zmiana. Nie można ciągle odgrzewać tego samego kotleta. Już wcześniej zgłaszaliśmy kilka propozycji. Jedną z nich była propozycja zorganizowania wystawy poświęconej Karin Stanek. Niedawno rozmawiałem o tym ponownie z p. Papierowskim.  Może dał by się namówić na drugie podejście.

– Rozmawiałeś o tym także ze mną. Rozmawiałem o tym z szefem MOK. Niestety. Oni nie są zainteresowani żadną nową ofertą.

Cieszę się, że Tobie udało się utrzymać Gitariadę przez tyle edycji.
Mirek. Dziękuję za niezwykle ciekawą rozmowę. Życzę, aby nikt nie zgasił Twojego zapału. Retromuzycznie życzę dotrwania do dziesiątej, jubileuszowej Gitariady 40. Będziemy wspierać nadal Twoją działalność o ile sami wcześniej nie polegniemy.

Z Mirkiem Nowakowskim – lokalnym wokalistą, twarzą Gitariady 40 rozmawiał Zbigniew Kowalski.

Zdjęcia – Zbigniew Kowalski.
Wykorzystano także zdjęcia  prywatnego archiwum Mirka Nowakowskiego.
Opracowanie graficzne – Zygmunt Pieluch.

Opublikowano dnia: 14.03.2019 | przez: procomgra | Kategoria: Bez kategorii

4 Comments

  1. Mirek Nowakowski pisze:

    bardzo dziekuję bede sie starał pozdrawiam

  2. Grzegorz Fuławka pisze:

    Super! Niby znam Mirka, ale dopiero teraz dowiaduję takich WSPANIAŁYCH ciekawostek Moje GRATULACJE

  3. Irena stus pisze:

    Mirku nie samowite zycze dalszych wspanialych chwili sukcesow pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

TŁUMACZENIE Google»

Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies. więcej informacji

Aby zapewnić Tobie najwyższy poziom realizacji usługi, opcje ciasteczek na tej stronie są ustawione na "zezwalaj na pliki cookies". Kontynuując przeglądanie strony bez zmiany ustawień lub klikając przycisk "Akceptuję" zgadzasz się na ich wykorzystanie.

Zamknij