Dorożka zaprzężona w dwa konie…
Dorożka zaprzężona w dwa konie. Na niej kilku młodych panów ubranych w białe garnitury, pod marynarką golfy. Z pewnością były kolorowe. Zdjęcie zespołu Taranty na plakacie jest czarnobiałe. Takie plakaty spotykałem na ulicach mojego miasta. Dumny byłem, że to nasz lokalny zespół dostąpił zaszczytu występowania na krajowych estradach. To był rok 1968. Zespół powstał jednak kilka lat wcześniej. Początek istnienia Tarantów datuje się na rok 1965. Pierwszym ważniejszym występem był udział w pierwszej, kędzierzyńskiej gitariadzie w 1966 roku, która odbyła się w ZDK Chemik. Piosenki Czerwonych Gitar oraz Beatlesów, grane na żywo robiły ogromne wrażenie. Zespół z miejsca stał się bardzo popularny w okolicy.
Dlaczego przyjęto nazwę Taranty? Muzykujący chłopcy spierali się o nazwę. Wybrali salomonowe rozwiązanie. Niech los rozstrzygnie. Z pomocą posłużył „Wielki słownik” W. Doroszewskiego PWN. Otwarto go na przypadkowej stronie. Były tam hasła na literę „T” a wśród nich: Tarant. Więc nazywamy się Taranty.
O Tarantach było coraz głośniej. Przełom w karierze zespołu nastąpił z chwilą powrotu z zagranicznych wojaży Wiesława Bratusa. Występował on w orkiestrze jednej z najsłynniejszych cyrkowych dynastii na świecie. Mowa oczywiście o wspaniałej rodzinie Knie ze Szwajcarii.
Wiesiek wrócił z wielkim skarbem. Był nim niespotykany wówczas nowoczesny, olbrzymiej mocy, sprzęt estradowy. Słynny „Dynacord” robił ogromne wrażenie. Za sprawą owego zestawu estradowego kariera zespołu znacznie przyspieszyła. Jak zauważył po latach jego członek Marek Królikowski, ten awans nastąpił o wiele za wcześnie. Największym osiągnięciem zespołu było zdobycie nagrody „Srebrnego Pierścienia na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Dołączyli wkrótce do grupy artystycznej skupionej wokół popularnego Janusza Gniatkowskiego. Ówcześni menadżerowie szybko zorientowali się, że obok sprzętu drugim skarbem stała się osoba gitarzysty i wokalisty, kompozytora, autora wielu tekstów, niezwykle uzdolnionego aranżera Tadeusza Bratusa. Z biegiem czasu Taranty stały się zespołem akompaniującym słynnemu „Gniademu”. Koledzy z zespołu po kliku latach uznali, że kariera estradowa nie jest jednak szczytem ich marzeń. Jako pierwszy, zespół opuszcza Janek Marondel, po nim odchodzą kolejni muzycy pierwszego składu. Pozostają jedynie bracia Bratusowie. Przez krótki czas działają jeszcze, jako Taranty, z nowymi kolegami. Wkrótce także Wiesiek wraca do Kędzierzyna. Niestety bez sprzętu. W tym czasie Katarzyna Gaertner oraz Jacek Lech składają Tadeuszowi propozycje współpracy w nowopowstałym projekcie „Nowa Grupa Jacka Lecha”. Przyjmuje to zaproszenie. Z pewnością inaczej potoczyłaby się jego dalsza kariera gdyby nie wypadek samochodowy lidera grupy, który na prawie rok zawiesił istnienie tego zespołu. Tadziu powraca do ekipy Janusza Gniatkowskiego. Z krótkimi przerwami występował u boku Janusza i jego żony Krystyny Maciejewskiej przez kilkadziesiąt lat. Do momentu, kiedy to Janusz uległ poważnemu wypadkowi, który uniemożliwił kontynuację kariery artystycznej. Tadeusz wrócił do Kędzierzyna. Jak twierdził, życie estradowca, ciągle na walizkach, stało się jego przekleństwem.
Tadzia poznałem osobiście w latach siedemdziesiątych podczas z jednej z przerw estradowej działalności. Pracował wówczas w kędzierzyńskiej RSM Chemik, angażując się jednocześnie w działalność muzyczną miejscowej społeczności.
Była to połowa lat siedemdziesiątych. W RSM Chemik istniał niewielki Dom Kultury. Tadziu kierował tam zespołem noszącym nazwę „Grupa M5”. Skład tego zespołu przechodził wiele przeobrażeń. Ja trafiłem tam poprzez mojego brata. Podziwiałem Tadeusza i byłem zaszczycony znajomością z nim.
Był znakomitym gitarzystą i wokalistą. Niezwykle sprawnym.
Swego czasu obserwowałem jak rozpisywał zadania kolegom z zespołu. Wokalistka zespołu, Halinka, chciała zaśpiewać przebój Krystyny Prońko, „Papierowe ptaki”. W mojej opinii niezwykle trudny numer. Tadziu położył się na podłodze ciasnego „kamerlika”, który służył do prób zespołu M5. Włączył dwuścieżkowego „ZK120” i w mgnieniu oka zapisał wszystkie akordy tego utworu, odsłuchując go tylko jeden raz.
Bardzo lubiłem przebywać w tym towarzystwie. Przychodziłem na każdą próbę zespołu. Pełniłem w nim rolę pomocy technicznej. Zawsze kilka minut wcześniej od kolegów. Rozstawiałem sprzęt. Podłączałem wzmacniacze, ustawiałem mikrofony. Pewnego razu wcześniej pojawił się również Tadeusz. Sprzęt już był przygotowany. Tadziu usiadł przy organach i zaczął coś tam wygrywać. Ja w magazynku znalazłem sporych rozmiarów drewniany flet. W domu miałem taką mniejszą wersję, na której bawiłem się w muzykę. Często improwizowałem sobie grając do muzyki odtwarzanej na gramofonie. Tym razem zacząłem wygrywać melodię utworu „Easy Living”, zespołu Uriah Heep. Tadek podłapał ten temat i tak w mojej pamięci zapisała się niezwykła chwila. Poczułem się jak zawodowiec. Powinieneś grać na jakimś podobnym instrumencie. Masz talent, powiedział. Przez chwilkę nawet w to uwierzyłem. W magazynie był jeszcze saksofon altowy. Zabrałem go do domu. Przez kilkanaście tygodni próbowałem wykrzesać z niego jakiś sensowny dźwięk. Bez skutku. Poddałem się.
Innym razem pojechaliśmy na tzw. chałturę. Graliśmy na weselu w miejscowości Nędza. W sali weselnej, w jakiejś miejscowej restauracji rozstawiliśmy nasz sprzęt. Koledzy zaczęli próbę przed główną imprezą. Wojtek zaproponował temat swego utworu „Czarna rzeka”. I znów pełna improwizacja. Każdy z kolegów miał swoją chwilkę. Waldek na perkusji, Tadziu na gitarze, Wiesiek na organach oraz Wojtek z basem i przy mikrofonie. Zawodowo zabrzmiało. Pod oknami restauracji zebrała się spora grupa młodych ludzi. Podobało się. Numer ten Tadziu opracował potem na potrzeby Festiwalu Piosenki Opolszczyzny. Odbył się taki niegdyś w Nysie. Nasze miasto reprezentowały dwa zespoły. PEX75 oraz Grupa M5. Koledzy z PEX otrzymali tam jakąś nagrodę, natomiast występ zespołu M5 przeszedł bez echa. Myślę, że z powodu zbyt nowoczesnego aranżu „Czarnej rzeki”.
Trzeba było z czegoś żyć. Tadziu zaczął grać na bardzo popularnych w tamtym czasie tzw. dancingach. Ambicją lokali gastronomicznych było posiadanie własnego zespołu muzycznego. Takie istniały w blachowiańskiej restauracji „LECH”, kędzierzyńskich lokalach takich jak „Kaskada”, „Bajka” czy „Exspress”. Były jeszcze kozielska „Oaza”, „Linda” w Koźlu Port czy „Kłodniczanka” w Kłodnicy. Tadziu grał dancingi w kawiarni ZDK Chemik, (dzisiejsza Atena). Sam mieszkał na Pogorzelcu. Wędrówki z gitarą przez całe miasto zawsze były kłopotem. Poprosił, czy nie mógłby przechowywać instrumentu u mnie, wszak mieszkałem w sąsiedztwie domu kultury. Ucieszyłem się bardzo. Nie miałem własnej gitary, a tu taka okazja. Enerdowska „Musima” często wybrzmiewała poprzez moje radio Concertino w kędzierzyńskiej „żyletce”. Wyobrażam sobie jak znosili to moi sąsiedzi.
W kędzierzyńskiej hali sportowej zapowiedziano koncert z udziałem m.in. Janusza Gniatkowskiego. Tadziu zaprosił mnie na ten koncert. Poznasz Gniadego, powiedział. Ucieszyłem się z tego zaproszenia. Zajęliśmy miejsce w pierwszym rzędzie przeznaczonym zazwyczaj dla miejscowych vipów. Wystąpiło wielu wykonawców znanych z radia i telewizji. Gwiazdą koncertu był Janusz Gniatkowski i jego żona Krystyna Maciejewska. Towarzyszył im zespół „Bene Nati”. Uczestnicy koncertu to wcześniejsi towarzysze estradowi Tadeusza. Miałem zaszczyt poznać osobiście Janusza Gniatkowskiego. Zapamiętałem go jako postawnego mężczyznę o niezwykłym głosie. Ten epizod był dla mnie wydarzeniem. Utkwił mi w pamięci na zawsze.
Upomniało się o mnie wojsko. Na kilka lat utraciłem kontakt z wydarzeniami w mieście. Po powrocie, od czasu do czasu jednak widywałem Tadzia, samotnie zmagającego się ze swymi problemami. Znalazł się na „równi pochyłej”. Nie wyglądało to dobrze. Z przykrością obserwowałem jak wielu dawnych kolegów odsuwało się od niego.
Kiedyś spotkaliśmy się na myjni samochodowej. Było to kilka tygodni po śmierci Jacka Lecha. Rozmawialiśmy o tym. Wiadomo powszechnie, co było przyczyną tej niepotrzebnej śmierci. Tadziu krytycznie odnosił się do byłego estradowego kompana. Pomyślałem wtedy „zapomniał wół…”. Chyba zauważył to moje zamyślenie. Opowiedział mi historię, jaka wydarzyła się na osiedlowym placu zabaw. Bywał tam czasem ze swoją wnuczką. Bardzo mnie poruszyła ta opowieść. Nie opiszę jej jednak, ponieważ była zbyt osobista. Zdarzenie z placu zabaw zmieniło jednak wiele w jego życiu.
Od czasu, kiedy zamieszkałem na Pogorzelcu częściej spotykałem Tadzia. Wiele rozmawialiśmy. Był dla mnie muzycznym autorytetem. Wiele mi pomógł. Spotykaliśmy się również prywatnie. Częstym tematem były sprawy muzyczne. Kilkakrotnie powtarzał, że nienawidzi muzyki. Zbywałem to. Uważałem, że tylko tak się przekomarza. Nie wiem do końca czy miałem rację.
Archiwalne nagrania
Opublikowano dnia: 18.01.2020 | przez: procomgra | Kategoria: Bez kategorii