Veni, vidi, vici – przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem.
Ową wielce lakoniczną konstatacją Juliusz Cezar przekazał senatowi dobrą nowinę; wieść o swym zwycięstwie nad Farnacesem, królem Pontu. Natomiast moja; przyznaję dość ryzykowna trawestacja tej osłuchanej sentencji pobrzmiewa bezceremonialnie tak:
Fui, Vidi, Scripsit – byłem, zobaczyłem, napisałem.
Fui; byłem – mój serdeczny kolega Zbyszek pokazał mi fotografie wykonane we wrześniu bieżącego roku przez Jego córkę w trakcie wycieczki do Lwowa. Sekwencja zdjęć przedstawiających gmach i wnętrza Opery Lwowskiej była elektryzująca. Osłabiło mnie. Ponownie stałem się uczestnikiem tamtych zdarzeń. Dałem się ponieść surrealnej teleportacji.
Vidi; zobaczyłem – jednym z istotnych aspektów mających niezaprzeczalny wpływ na poziom wykonywanej muzyki jest walor używanego instrumentarium. Nie chodzi o pozorną świetność, tuzinkowy splendor, toporny wyróżnik, czy oklepaną reputację. Za kultową marką podąża: poręczność grania, sposobność wszechstronnej organizacji materiału dźwiękowego, czy wreszcie bajeczność brzmienia. Dla potwierdzenia tej tezy – arcybanalna egzemplifikacja – finalna jakość produktu zależna jest w dużej mierze od klasy użytego narzędzia – przy założeniu, że posługuje się nim osoba kompetentna! W czasach, które opisuję ogólną bolączką był brak łatwo dostępnego sprzętu. Gdy u nas wreszcie coś drgnęło, to u naszych sąsiadów na Wschodzie niekoniecznie. Dlatego nie dziwiło nas, że w zasadzie przed każdym koncertem jak również po − przychodzili do nas miejscowi muzycy. Chcieli porozmawiać o zaletach sprzętu, jego cenie, przyjrzeć mu się z bliska, ewentualnie spróbować zagrać. A już nagminnym pytaniem było; czy nie chcemy się pozbyć instrumentów? Całość można było sprzedać na pniu! A swoją drogą byliśmy dla nich jak ożywczy powiew Zachodu. Nie czuliśmy się tym wywyższeni. Mieliśmy z nimi wspólne zainteresowania, wspólną pasję. Po jednym z koncertów zjawiła się w naszej garderobie kapela, która pogrywała w sali restauracyjnej hotelu, gdzie byliśmy zakwaterowani. Rozmowa potoczyła się utartymi, ogólnikowymi schematami i tylko w niewielkim stopniu różniła od poprzednich rozhoworów. Natomiast niespodzianką było zakończenie spotkania. Dostaliśmy propozycję nie do odrzucenia!
−Może byście się zgodzili na nocne jam session? Pogramy sobie. Swobodnie pogadamy. Instrumenty są już rozstawione. Nikt nam nie będzie przeszkadzać. Mamy specjalne miejsce, a w takiej sali jeszcze nie graliście!
Jedziemy! Jest późny wieczór. Taksówkami podjeżdżamy pod okazały gmach gdzieś od tyłu. Ciemnica. Nie zdążyliśmy się jeszcze rozejrzeć, gdy drzwi się otworzyły i jakaś kobieta energicznym gestem zaprasza nas do środka. Woźna?
− Zachadzicie, zachadzicie. Bystra. Wchodźcie. Wchodźcie. Szybko!
Udziela nam się aura konspiracji. Szybkim truchcikiem podążamy za naszym przewodnikiem. Jeszcze jeden korytarz i wchodzimy do olbrzymiej sali. Mimo mrocznawego, ewakuacyjnego oświetlenia zdobnictwo elewacji i wystrój wnętrza zwalają z nóg. Coś nieprawdopodobnego. Tak wykończonej i tak ozdobionej sali jeszcze nie widzieliśmy. Nie ma czasu na popatrywanie. Scena skrzy się feerią świateł. Jest gotowa na wystawienie bezprecedensowego spektaklu. Na środku instrumenty i reszta muzykantów. Szybkie przywitanie i do boju! Już po pierwszych akordach jesteśmy zaskoczeni jakością dźwięku, który do nas wrócił. Akustyka olśniewająca. Szybka rotacja muzyków. Wszystkim zależy, aby pograć w wielu, różnych konstelacjach. Repertuarowo − miszmasz. Przyjemnie się gra. Wreszcie mamy dość. Jesteśmy spełnieni. Nasi gospodarze w try miga wnoszą na scenę stoliki, krzesła, szklanki. Na początek kurtuazyjny, rutynowy, wiecznotrwały spicz…
− Drodzy przyjaciele z Polski, dziękujemy, że zechcieliście przyjechać i zagrać z nami. Pozwólcie, że z tej okazji ugościmy was zgodnie z naszą radziecką tradycją − proletariackiej awangardy muzycznej. Szczególna okazja wymaga wyjątkowego trunku. My tradycyjnie w takich okolicznościach serwujemy nasze sowieckie wino „Крепкое” (krzepkie). Aby załagodzić nieco jego mocarną wymowę przekąszamy naszą ambrozję owocowymi landrynkami…
Szczęki nam opadły. Nie kontestujemy menu, chociaż zestaw jest bardziej niż egzotyczny. Może nas nie zemdli? Postanawiamy trzymać się krzepko i z fasonem. No i koniec końcem zaczynamy wdrażać birbancki rytuał!
− Za przyjaźń! Chlup – chrup, chrup. − Za muzykę! Chlup – chrupot. − Zaproście nas do Polski! Chlup − zachrzęściło. − Nie możemy wyjechać na Zachód, jak nie zagramy wpierw w demoludach! Chlup − zachrobotało. Atmosfera zrobiła się nad wyraz krzepka. Oni mieli mimo wszystko gorzej niż my. − Zaprosicie? Chlup – zgrzytu, zgrzytu, trzask – prask. W siekaczu nie wytrzymała plomba!. Dalszą wykwintną degustację przerwała pani portier(ka).
− Mołojcy nada uchadzić. Mogę mieć nieprzyjemności, że was wpuściłam… Musieliśmy z żalem zakończyć tak świetnie zapowiadającą się imprezę. Jeszcze ostatnie spojrzenie na sklepienie, ściany, balkony. Słabo się robiło.
Scripsit ; napisałem − refleksja przyszła po latach, chociaż jej nieśmiałe przebłyski zamanifestowały się zaraz po powrocie do kraju. Jak wyglądała Opera przed wojną? Kto występował na jej scenie? Im więcej faktów z przeszłości do mnie docierało, tym większa konsternacja. Czy nocne, konspiracyjne bachanalie, były profanacją zacnej, zasłużonej dla kultury sceny? Wręcz przeciwnie − rozważywszy to samo z drugiej strony, jak mawiał Tewje Mleczarz. Bo dostąpiliśmy zaszczytu mogąc zagrać w tak niecodziennych okolicznościach w miejscu niedostępnym dla zdecydowanej większości rodzaju ludzkiego. Czy mam się czuć skonfundowany faktem, że napawałem oczy wystrojem wnętrza i strzygłem uszami za wspaniałym przestrzennym dźwiękiem w towarzystwie niegrymaśnego „Krzepkiego” i skromnych, choć nonszalanckich landrynków? Wręcz przeciwnie jak mawiał Tewje. Dołóż trochę wyobraźni, kiedyś z loży podziwiał występy sam Naczelnik Państwa. Gdybyś wtedy występował, nikt by cię nie nazwał profanem. A zapewne należałbyś do grona artystów. Kiedyś na otwarciu byli znakomici honorowi goście: Henryk Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, Henryk Siemiradzki. Witały ich tłumy. Myśmy się wśliznęli jak złodzieje. To wstyd. Wręcz przeciwnie – rozważywszy to samo z drugiej strony, jak mawiał Tewje. Witała was kobieta, która być może narażała się na duże nieprzyjemności i utratę pracy. Widocznie uznała, że warto dla takich gości zaryzykować własną reputację. Cóż więcej chcieć?
Reminiscencja tamtych dni nie daje mi spokoju. Trudno zapanować nad pamięcią. Ale z drugiej strony, jak mawiał Tewje, wręcz przeciwnie. Zawarłeś z pamięcią gentlemen’s agreement. To kwestia niedługiego czasu i skapituluje. Niech się stanie! Oby!
Janaszek
Dziękuję Pani Klaudii Barylak za udostępnienie prywatnych fotografii wykorzystanych w tym eseju.
Janek
Share this:
Opublikowano dnia: 08.11.2018 | przez: procomgra | Kategoria: Bez kategorii