Czy świat się wiele zmieni,

gdy z młodych gniewnych

wyrosną starzy wkurwieni?..

Jonasz Kofta.

 

Syndykat Satyry – czyli Kabaret WIERTŁO

O kabaretach czy teatrzykach satyry epoki socjalizmu, głośno się zrobiło za sprawą emisji w tzw. telewizji publicznej, serialu opartego na biografii Agnieszki Osieckiej. Serial raczej marnie zrealizowany. Odbieram go, jako świadomą próbę dewastowania autorytetów naszego pokolenia. Ale jest to tylko moja subiektywna ocena i nie zamierzam tego tematu dalej rozszerzać. Pobudził jednak moją ciekawość. Zaintrygowały mnie postaci i miejsca występujące w produkcji. Sięgnąłem do literatury, aby nabyć więcej wiedzy na temat działalności warszawskiego Studenckiego Teatru Satyryków przedstawionego w serialu. Niejako przy okazji poznałem historię innych grup kabaretowych wiodących prym w kraju, gdańskiego teatrzyku Bim Bom czy krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Twórcy owych grup to niesamowici tropiciele absurdów w ówczesnej rzeczywistości. Przedstawiali je w formie satyry zawierającej elementy ironii i sarkazmu. Podobne grupy zawiązywały się najczęściej w dużych środowiskach akademickich. Ruch studencki to w zasadzie propaganda komunistyczna opanowana przez aktyw ZMP oraz ZSP. Tak było do roku 1953. Po śmierci Stalina następuje tzw. okres odwilży. Nie znaczy to wcale, że gomułkowska władza bezkrytycznie patrzyła na poczynania młodzieży, która wzorce swoje czerpała z obserwacji swoich rówieśników zza „żelaznej kurtyny”. Wszystko musiało przejść przez gęste sito Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk. Tu zaczynała się swoista „zabawa” w „kotka i myszkę”. Twórcy kabaretowi musieli nauczyć się „kiwać” kontrolerów. Niedoścignionymi mistrzami w tej grze byli Jerzy Dobrowolski, Agnieszka Osiecka, Stanisław Tym, Wiesław Dymny, Jonasz Kofta, Wojciech Młynarski, Jan Kaczmarek, Andrzej Waligórski i jeszcze paru innych. Efektem tej „zabawy” była doskonałość tekstów, tekstów pięknych, poetyckich, ze sprytnie ukrytym przekazem i pointą.

A co w tym czasie działo się na prowincji? – My młodzi wówczas kształtowaliśmy swą wrażliwość na podstawie tej twórczości. Ciągnęło nas do wszystkiego, co zakazane. Chcieliśmy sięgać po nowe. Słuchaliśmy zagranicznych stacji radiowych. Naszym oknem na świat stał się nowo powstały program trzeci PR. Trójkowe audycje to świętość naszej młodości. Audycje tam nadawane uszlachetniały nasze dorastanie. Chcieliśmy być podobni do naszych ulubieńców. Podejmowaliśmy własne próby. Nie wszystkim się to udawało. Niektórym ze zwykłego lenistwa, innym z braku talentu. Zdarzały się jednak mniej lub bardziej udane pomysły zajmowania się czymś innym niż tylko bezmyślne marnowanie czasu na „spożywanie”, chociaż to ostatnie też miało czasami swój urok – wspomina, Wojciech Potocki.

Tak też w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zdarzyło się w Kędzierzynie-Koźlu.


Zygmunt Rogula o Kabarecie Wiertło w rozmowie z red. Zbigniewem Chomiczem

Kultura z rożna

Rożno, położone niedaleko dworca autobusowego, wspomina z nostalgią. Nie tylko zresztą on. Również pozostali członkowie „Wiertła” — Janusz Rudnicki, Bogdan Rupnik, Jakub Marzec i inni, chętnie opowiadają o czasach, gdy w dymie smażonych kiełbasek dyskutowano o podstawowych problemach światopoglądowych, wydarzeniach kulturalnych, gdy improwizowano tam ad hoc skecze, wymyślano dowcipy i gai, które później wykorzystali w spektaklu… Na owe kiełbasiane sympozja (piwa w rożnie nie było) przychodzili chłopcy z okolicznych ulic, a także mieszkający w pobliżu Cyganie, Przysłuchiwali się dyskusjom, grywali w szachy, w rożnie urządzono prawdziwe turnieje szachowe…

Rożno jest już sprawą minioną, choć — jak zaznacza Rogula — gdy zbrzydnie mu „robienie kultury” w zinstytucjonalizowanych, państwowych ramach, nie wykluczone, ze znowu wróci do smażenia kiełbasek czy innego zajęcia dającego podobnie wolną głowę, zajęcia bez kierowników i planów, no i, „last but not least ”, przynoszącego większe niż; instruktorska posadka pieniądze.

Tak więc z rożna zrezygnował (ku zadowoleniu małżonki, której od początku  się nie podobało, że on, jeden z czynniejszych  animatorów życia kulturalnego Koźla, postać już znana, byty działacz ZMS, komentator w pochodach pierwszomajowych nagle zamienia się w prywatną inicjatywę), a jako ślad po  tych czasach pozostało  „Wiertło” uraz związany z kabaretem krąg przyjaciół.

Historię „Wiertła” można podzielić na dwa okresy. Pierwszy kiedy podczas owych kiełbasianych spotkań zarysowało się coś w rodzaju programu (były to dość luźno połączone ze sobą skecze) i drugi, gdy postanowili zaprezentować się publicznie i zaczęli poszukiwać mecenasa dysponującego odpowiednią dla tych celów salą. Kandydatów było dwóch: Robotnicza Spółdzielnia Mieszkaniowa „Chemik” (znana ze swego zainteresowania kulturą laureatka wielu konkursów w tej dziedzinie) oraz Miejski Ośrodek Kultury. Prezes RSM-u był pełen entuzjazmu:  kabaret, owszem, trzeba ciąć biczem satyry! Są tu u nas problemy do napiętnowania. Zabierzcie się, np. za tych, co trawniki depcą, znajdą się i inne ważkie sprawy!

Nie dogadali się. W Ośrodku Kultury (który lat temu cztery zwał się jeszcze Powiatowym Domem Kultury, a obecnie jest już Ośrodkiem. Upowszechniania Kultury) dano im po długich negocjacjach możliwość korzystania z pomieszczenia. Jednakże wkrótce okazało się, że kabaret „zakłóca spokój”, że jego członkowie przesiadują na próbach po godzinach urzędowania, puszczają głośną muzykę, a w ogóle jest imprezą podejrzaną, narodzoną samorzutnie i nie dającą się jednoznacznie nikomu przypisać. Pomimo tych trudności udało im się sklecić i zaprezentować program. Spotkał się on z żywym zainteresowaniem publiczności, ale też z ostrą krytyką miejscowych prominentów i specjalistów od kultury. Jedni kręcili nosem, że amatorszczyzna, inni wprost wyśmiali „bełkotliwość” i „nieczytelność” spektaklu. Pomimo to odważyli się pojechać na ogólnopolskie konfrontacje kabaretowe do Rzeszowa. Wzięli tam trzecią nagrodę…

 


Nakłoniłem do wspomnień Wojciecha Potockiego i Jakuba Marca,  współzałożycieli Syndykatu Satyry WIERTŁO.

Wojtku, Skąd wziął się pomysł na stworzenie kabaretu w Kędzierzynie-Koźlu? Nigdy wcześniej nie słyszałem o takiej formie działalności. Owszem, zespoły muzyczne, gitariady. Ale kabaret?

– Byliśmy grupką kolegów czy nawet przyjaciół, koleżkami, uczniami kędzierzyńskich liceów. Ogólniaka i Ekonomika. Spędzaliśmy wiele czasu razem. Graliśmy w brydża, na prywatkach obściskiwaliśmy się z pięknymi dziewczynami, a wakacje spędzaliśmy w Świnoujściu gdzie porwał nas Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej (FAMA), a tam różnorodne happeningi, kabarety, koncerty piosenki studenckiej w muszli czy amfiteatrze oraz inne imprezy plenerowe. Fajne towarzystwo i fajny klimat. Ładowaliśmy nasze akumulatory. Potem wracaliśmy jednak do szarej, zatrutej chemikaliami rzeczywistości. Wkrótce nadarzyła się okazja by to zmienić.

W Koźlu, niedaleko dworca PKS, nasz starszy kolega Zygmunt Rogula prowadził swoją prywatną działalność gospodarczą, punkt smażenia kiełbasek, taki oszklony pawilon, który okoliczni mieszkańcy nazywali, nie wiedzieć czemu, „wozem Drzymały”. Spotykaliśmy się na tych kiełbaskach z rożna, prowadząc dyskusje na przeróżne tematy. Tam też, od Zygmunta, który w tym czasie pracował też, jako instruktor KO w kozielskim PDK dowidzieliśmy się o zbliżającej się imprezie – „Kabaretiadzie” czyli Konfrontacjach Kabaretowych w Rzeszowie. Pojechaliśmy tam na zasadzie – „fajna zabawa”, a my jaja sobie porobimy.

– Jak wasz występ został przyjęty przez rzeszowskie jury?

Traktowaliśmy to z dużym luzem, a tu okazało się, że dostaliśmy trzecią nagrodę. Wszyscy byli zaskoczeni, że przyjechał jakiś tam kabaret, nie wiadomo skąd, dał spektakl i niektórzy aż za głowy się łapali. Chłopaki, z jakiegoś tam Koźla, mówią o rzeczach, które innym cenzura wykreśla, a forma tego jest świeża i nawet jak aktorsko niewyszukana, to warta nagrody. A w jury zasiedli prawdziwi fachowcy, choćby Leszek Długosz. To nie był ściśle rzecz biorąc kabaret, a raczej coś w rodzaju teatru i kabaretu. Luźne scenki, mniej lub bardziej śmieszne, poruszające to, co nas wtedy nurtowało, a czego zarys miał w głowie Janusz Rudnicki. Dołączyliśmy pieśń Ernesta Brylla i Katarzyny Gaertner w wykonaniu Marka Grechuty, która była klamrą naszego programu pt. „Aukcja”. Swego rodzaju gwoździem spektaklu był moment, kiedy wszyscy siadaliśmy na scenie i rozpoczynaliśmy dyskusję z publicznością. Kto chciał, mógł zostać, mógł z nami pogadać Stworzyliśmy coś nowego, bo właściwie to nie był taki ściśle rzecz biorąc kabaret, to było coś w rodzaju połączenia teatru i kabaretu. Byliśmy dumni.

– Wróciliście z „Tarczą”. Jak przyjęto w Kędzierzynie Wasz sukces?

– Po tej nagrodzie zrobiło się o nas trochę głośno. Zaczęliśmy jeździć po klubach studenckich. W Opolu wystąpiliśmy na WSP. Zagraliśmy nagrodzony spektakl również w Kędzierzynie. Wcześniej nie było ku temu okazji. Za każdym jednak razem mieliśmy spore kłopoty. Ówczesne władze nie patrzyły na nas przychylnym okiem.

Potem zdarzył się taki numer. Socjalistyczna telewizja, miała wtedy program młodzieżowy, który nadawany był przed „dobranocką” („Siódemka” – cykl dla widzów od 16 do 20 roku życia – poruszający problemy młodych wkraczających w nowe, dorosłe życie – red.). „Redaktorzy” twierdzili, że dostawali listy od widzów z małych miasteczek, jak to tam jest nudno i nic się nie dzieje. Podobno dostali taki list także od jednego z mieszkańców Kędzierzyna. Ekipa programu zjawiła się w mieście i nagrała ok. 20 min. materiał o tym, co się fajnego dzieje w Kędzierzynie. Bardzo nalegali, aby w programie pokazać nasze „Wiertło”, aby udowodnić, że młodzież kędzierzyńska też ma co robić. Że robią kabaret, który jest znany w Polsce i nie wiadomo, co jeszcze. Spędziliśmy z ekipą tv chyba ze dwa dni. Wtedy to nakręcili ze dwie sceny z naszego spektaklu, na zaśnieżonych deskach kozielskiego amfiteatru. W zasadzie nie chcieliśmy brać w tym udziału. Daliśmy się jednak nabrać, bo oni tak ładnie opowiadali jak to nas pokażą, Że będzie fajnie, że oni się w politykę nie bawią. Tak nas podpuścili, a potem wstyd nam było, że braliśmy udział w tym propagandowym widowisku. Wyszło na to, że wspieramy rozkwit młodzieży socjalistycznej w małych miejscowościach.

Potem zrobiliśmy drugi program pt. „Przeźrocza”. Jeździliśmy z nim po Polsce, gdzie zbierał on dobre recenzje i nagrody. Scenariusze tych spektakli w dziewięćdziesięciu procentach wyszły spod pióra Janusza Rudnickiego. W momencie, kiedy zakładaliśmy „Wiertło” Janusz był instruktorem KO w Domu Kultury w Pawłowiczkach, wcześniej skończył Studium Kulturalno-oświatowe w Opolu. Zdarzyło się nam też wystąpić z program właśnie w tym Studium.

Ja byłem wtedy, nazwijmy to, kierownikiem organizacyjnym i jednym z pięciu aktorów.

Skąd nazwa wiertło?

Nazwa wzięła się stąd, że musieliśmy się jakoś nazywać. Na jednej z pierwszych prób padła propozycja nazwy – „Wiertło”. Spodobało nam się to, bo wiertło to narzędzie, które wierci, a my chcieliśmy właśnie „wiercić w umysłach ludzi” tych, którzy nie zauważali tego co się wokół dzieje.

– Kto występował w tym zespole?

Janusz Rudnicki, nasz kolega, który w tej chwili mieszka w Norwegii i nazywa się Jakub Marzec, czyli „Jakubek”. Andrzej „Ceju” Molendowicz, niestety nieżyjący już i dwóch chłopaków z Koźla. Jednego nazywaliśmy „Rączka” nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska, a drugi to Bogdan Rupnik. Był jeszcze z nami Marek Szczukocki z Kędzierzyna no i ja To cała, że tak powiem, nasza grupa.

– Dlaczego zespół rozstał się z jednym z inicjatorów Wiertła, Zygmuntem Rogulą?

Po dwóch latach współpracy z Wiertłem, gdy bardziej zaczęliśmy kierować się w stronę polityki, Zygmunt zdecydował się odejść z naszej grupy. Bardziej pociągała go forma klasycznego kabaretu. Kabaretu z piosenką, z muzyką, z poezją. Zygmunt pracował wówczas jako instruktor KP w Miejskim Ośrodku Upowszechniania Kultury. Realizować musiał program narzucany przez dyrektora Domu Kultury p. Władysława Czaję oraz kierowniczkę Wydziału Kultury w mieście p. Janinę Pająk. My byliśmy młodzi, gniewni i zbuntowani. Inaczej widzieliśmy naszą działalność. Trudno to było ze sobą pogodzić. Więc nasze drogi się rozeszły. Trzeba jednak powiedzieć, że nigdy nie zerwaliśmy z nim kontaktu i jego zdanie szanowaliśmy zawsze.

– Jakie były dalsze losy kabaretu?

Po tym drugim programie, gdzieś tak po roku, wszystko zaczynało się zmieniać. Ja wyjechałem na studia, gdzie stworzyłem Grupę teatralną „Basta” i na ponad dwadzieścia lat opuściłem Kędzierzyn. Pozostali koledzy nadal kontynuowali kontestowanie ówczesnej rzeczywistości, i w takim momencie zastał ich „festiwal Solidarności”. Stali się czymś w rodzaju teatru opozycji. Zdążyli w tym czasie zrobić trzeci spektakl „Przeźrocza 2” zawierający sporą dozę już bardzo ostrej krytyki. Jeździli z tym programem jednocześnie bardzo angażując się w ruch SOLIDARNOŚCI. Nie wiem czy wiesz, ale Janusz Rudnicki był w wąskiej grupie najdłużej internowanych ludzi w stanie wojennym. Mnie już nie było wtedy w mieście, a on był bardzo długo internowany i w Nysie, i w Opolu. Ówczesna władza wypuściła go na wolność. Wkrótce opuścił kraj.

Zanim wyjechał spotkałem się z Januszem. Otrzymałem od niego na przechowanie takie prywatne archiwum solidarnościowe, a oni – Janusz i „Ceju” – pojechali do Niemiec. Janusz Rudnicki to jest w ogóle ewenement. Facet, wcześniej nieznający ani jednego słowa po niemiecku, no może tylko „hande hoh”, ukończył wydział germanistyki na Uniwersytecie w Hamburgu. Właśnie tam zaczął poważnie traktować swoje pisanie. Dzisiaj jest jednym z najbardziej znanych i cenionych pisarzy w Polsce.

– Działalność „Wiertła” to ważne wydarzenie w historii życia kulturalnego w mieście. Tak naprawdę dzisiaj niewielu mieszkańców Kędzierzyna-Koźla ma jakąkolwiek wiedzę o tamtych czasach. Retromuzyczny portal, którym współtworzę stara się te braki uzupełnić.

-Tak. To było w tamtym czasie spore wydarzenie. Nawet nasze występy. Pamiętam, że wystąpiliśmy raz w PDK w Koźlu, chyba także w ZDK Chemik, raz chyba w Domu Kultury RSM Chemik, w czasie, kiedy funkcjonował on jeszcze w piwnicach bloku mieszkalnego przy ul. Wojska Polskiego. Tak naprawdę więcej razy wystąpiliśmy w innych miastach Polski niż w samym Kędzierzynie-Koźlu. W Głubczycach, w klubach studenckich w Opolu, we wspomnianym Rzeszowie i jeszcze w kilku innych miejscowościach. W Kędzierzynie najmniej. Uważam jednak, że epizod Wiertła jest stosunkowo mało znany w kędzierzynianom, nawet tym, którzy są w naszym wieku. Zresztą, nam nie chodziło o sławę, a raczej zabawę, która przerodziła się w coś więcej.

 

Z członkiem, współzałożycielem Kabaretu Wiertło – Wojciechem Potockim zwanym „Szopą” rozmawiał Zbigniew Kowalski

Rozmowa z Jakubem Marcem.

Janusz Rudnicki powiedział, że „spiritus movens” kabaretowego projektu był Zygmunt Rogula.

Pamiętam takie nazwisko, ale nie kojarzę twarzy. On właśnie zainspirował nas, by stworzyć taki kabaret, ale z tego, co ja pamiętam to pierwsze wzmianki o kabarecie padły na strychu u Marka Szczukockiego. Marek na strychu miał radiostację i kilka krzeseł. Spotykaliśmy się u niego często całą naszą paczką. Właśnie tam, przy piwku czy jakimś tam kolejnym winku podjęliśmy wspólną decyzję o założeniu kabaretu. Wniosek był jeden, że mamy trochę za dużo wolnego czasu i trzeba coś z tym zrobić.

Z dotychczas zebranych materiałów wynika, że początek kabaretu miał miejsce w smażalni kiełbasek w Koźlu.

Jest to tylko część prawdy. Taki początek może ładnie wyglądać w artykułach prasowych. Ja pamiętam, że decyzja o kabarecie zapadła właśnie na „markowym” strychu. Rogula pomógł nam tylko sfinalizować ten pomysł. Poza tym on pracował w Domu Kultury i miał możliwości załatwienia miejsca do naszych spotkań.

– Pomysł zabawy w kabaret zrodził się dla żartu?

– To prawda. Po prostu nudziło się nam. Chcieliśmy się czymś konkretnym zająć.

– Czy pamiętasz jak wyglądały wasze występy?

– Pomysły na scenki powstawały właśnie na owym strychu u Marka. W słowa oprawiał je Janusz Rudnicki. On w większości o wszystkim decydował my tylko w niewielkim stopniu staraliśmy się podrzucać własne pomysły, które wspólnie przyjmowaliśmy lub nie.

– Czy przypominasz sobie wasz pierwszy publiczny występ?

Nie jestem pewien. To było tak dawno. Ale było to chyba w muszli w kozielskim parku. Mieliśmy później kilka występów na wyjazdach. Braliśmy udział w przeglądach grup kabaretowych. Szczegółów jednak nie pamiętam.

Brałeś udział wraz z kolegami w Rzeszowskich Konfrontacjach Kabaretowych?

– Tak. Oczywiście, że tam byłem. Zajęliśmy tam chyba trzecie miejsce. Reprezentowaliśmy tam PDK Koźle. PDK sprawował wtedy nad nami opiekę. Mieliśmy Do dyspozycji służbową Nyskę wraz z kierowcą. To wszystko nadzorował Zygmunt Rogula. Załatwiał wszystkie sprawy organizacyjne.

Jakie sprawy poruszaliście w swoich programach?

– To były zazwyczaj tematy na czasie. Czasem takie wymyślane przez nas. Pamiętam jak Janusz znalazł gdzieś taki śpiewnik z piosenkami wojskowymi. Rozbawił go tekst jednej z nich:

Deszczyk popaduje,

droga bardzo śliska.

Przejechał samochód,

błotkiem nas opryskał.

Hej, hej, hej”

Śmiali się wszyscy z tego. Były też tematy polityczne i inne różne. Co tam nam przyszło do głowy.

Czy na scenie wykonywaliście jakieś piosenki?

– Nie. No właśnie o to chodzi, że nie. Nikt z nas nie posiadał smykałki do muzyki. Nasze skecze to jedynie słowa i gesty.

Wiem, że w tle waszego występu słychać było piosenki Marka Grechuty.

– Tak, rzeczywiście było tak. Przypominam sobie.

Jak długo trwała Twoja przygoda z kabaretem?

Trwało to trochę. Być może do samego „stanu wojennego”. Chłopaki zostali internowani i to się wszystko rozsypało. Po internowaniu to Niemcy ich przyjęli, jako uchodźców politycznych. Ja byłem żonaty. Żona była już w ciąży. Przypominam sobie przestrogę milicjanta na komendzie, że jeżeli nie chcę wylądować w więzieniu to lepiej żebym znalazł sobie ciekawsze zajęcie niż jakieś tam kabarety.

Po pewnym okresie kabaret porzucił kozielskiego opiekuna i przeniósł się do Kędzierzyna.

– Na temat nowych opiekunów w Kędzierzynie nie potrafię nic powiedzieć. Mnie już w tym czasie nie było w zespole.

Czy posiadasz jakieś zdjęcia z tamtego okresu?

Mam jedno zdjęcie, na którym stoimy z grupą na tle Nyski, samochodu z PDK przed wyjazdem do Rzeszowa. Po pogrzebie „Ceja”, spotkaliśmy się z kolegami z kabaretu. Pamiętam, że Janusz pokazał nam wtedy taki duży album ze zdjęciami. Tam była zawarta cała historia kabaretu. Może uda ci się dotrzeć do tych zdjęć.

        Na zdjęciu od lewej: Janusz Rudnicki, Marek Szczukocki, Andrzej Molendowicz, Wojciech Potocki oraz Jakub Marzec.

Tak. Udało mi się zdobyć kilka właśnie od Janusza. Mam także kopie kilku wycinków prasowych. Dotyczą one jednak drugiej fazy działalności kabaretu.

Pytałeś wcześniej o to, czy korzystaliśmy z jakiś utworów muzycznych podczas naszych występów. Przypominam sobie taki utwór Marka Grechuty. Był tam taki tekst, który mówił coś o umieraniu za ojczyznę, za ziemię, Mazowsze. Właśnie to pamiętam,

Kto wyszedł z pomysłem, aby waszej grupie nadać nazwę „WIERTŁO”?

– Nazwa nie miała jednego autora. To był nasz wspólny pomysł. Wiertło, bo wiertłem można wiercić np. dziurę w brzuchu. Tak naprawdę to nazywaliśmy się Syndykat Satyry WIERTŁO.

Z Jakubem Marcem rozmawiał Zbigniew Kowalski.

Opracowanie graficzne: Zygmunt Pieluch

 

 

CDN.

Opublikowano dnia: 30.01.2021 | przez: procomgra | Kategoria: Bez kategorii

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

TŁUMACZENIE Google»

Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies. więcej informacji

Aby zapewnić Tobie najwyższy poziom realizacji usługi, opcje ciasteczek na tej stronie są ustawione na "zezwalaj na pliki cookies". Kontynuując przeglądanie strony bez zmiany ustawień lub klikając przycisk "Akceptuję" zgadzasz się na ich wykorzystanie.

Zamknij