Wiertło, akt drugi i ostatni.
Dawno temu na Osiedlu Piastów
Środek lata, Łazienki. Łażę, snuję się, nie mogę znaleźć tego miejsca, w którym razem z Andrzejem Molendowiczem, w szerokich kręgach kędzierzyńskich znanym bardziej jako Ceju, nagrywaliśmy na magnetofon świergot ptaków. W roku 1981, wiosną. Gdzie to było? Ta ławka, krzaki jakieś, drzewa… No rzeczywiście, precyzja danych jak na Łazienki oszałamiająca.
Wtedy byłem piękny dwudziestopięcioletni. Świat machał do mnie ogonem, i chodził przy nodze, byłem jego panem, dzisiaj uniżonym, bo przygarbionym już sługą.
Instruktorem do spraw kulturalno-oświatowych byłem. Takie stanowisko mogli wymyśleć tylko przedstawiciele rządów ludu, taki język mógł wystawać tylko z ich tępej, proletariackiej gęby. Instruktorem w Domu Kultury.
Domy Kultury były wiechą tamtego systemu. Ktoś tam jakieś przeźrocza skądś pokazywał, dzieci coś tam tańczyły, muchy po gablocie „U przyjaciół” chodziły, w szachy ktoś grał. I sekcje były, cała tablica zaraz koło wejścia do biblioteki w „Chemiku”. Sekcja modelarzy, wędkarzy, sekcja taneczna, sekcja filatelistyczna… Kiedyś jakaś niewidzialna ręka, czyli moja, dopisała „sekcja zwłok”,
I w Domu Kultury właśnie (na Piastach, „Komes”) kabaret „Wiertło” rzecz o Katyniu był zrobił. I stąd wtedy ta podróż do Warszawy. Do Łazienek. Po to, żeby świergot nagrać. A potem z tym świergotem z powrotem. Wyjazd o świcie, nagranie, powrót w nocy. Cimple drą się wszędzie tak samo, ale nie, my do Łazienek. Bo co, bo chcieliśmy mieć ścieżkę dźwiękową z samego serca Polski, a nie z jej jakichś tam, paznokci w postaci śląskiej prowincji? Możliwe. Bo szlachetny snobizm? I żeby podniośle było? Możliwe. Wariactwo, ale ujmujące, bo ze szlachetną nutą romantyzmu.
I na te ptaki nagraliśmy strzały, pojedyncze, padające mniej więcej co pięć sekund tak jak w lesie katyńskim. I cały finał, pisałem o tym w „Śmierci czeskiego psa”, finał nie miał końca, polegał na tym, że klęczeliśmy do widowni plecami. Z kapturami na głowach i związanymi na plecach rękami, tak jak mieli oni, sznur między rękami i szyją. I z taśmy słychać było te ptaki z Łazienek, głośno, bardzo głośno, i padał co raz ten strzał, ostry, suchy, głośny. I nic, nic więcej. Bez ruchu, zamarli. Publiczność też, bo Katyń wtedy ze sceny po raz pierwszy. Widzom trudno było wytrzymać ten dźwięk i nas, bez ruchu, klęczących, wychodzili, ale w holu rozstawione były kolumny i z kolumn tych to samo, ptaki i strzały, tak samo głośno. Wychodzili na zewnątrz, z ulgą, a tam też, z kolumny przez okno to samo, ptaki i strzał. Pisałem więc, ale nie napisałem o tej wyprawie do Łazienek.
I o tym, kiedy nastąpiło pierwsze, rzeczywiste otwarcie Domu Kultury na Osiedlu Piastów. Otwarcie się. Na jego mieszkańców. Otóż dopiero wczesną zimą 1981. Zaraz obok, tam gdzie dzisiaj Eco była masarnia, kolejka ustawiała się już koło świtu, lub północy, nie pamiętam już. Na mrozie. Stój jak kamień i wytrzymaj. Ja, Instruktor d/s kulturalno-oświatowych nie wytrzymałem. Miałem do „Komesa” klucze, mieszkałem obok, budzik nastawiałem na czwartą i wychodziłem. Do pracy. Otwierałem po prostu drzwi i wpuszczałem do środka przemarzniętych ludzi, to wszystko. Tak mało i tak dużo. Mały krok dla instruktora, ale wielki dla ludzkości, ich wdzięczność, w przeciwieństwie do PRL-u, nie miała granic. Moja praca po raz pierwszy nabrała sensu. A Dom Kultury po raz pierwszy przydał się tym, dla których został zbudowany.
Ps. Już wkrótce, już zaraz tak samo marznąć będą na ulicach żołnierze LWP. Grzać się będą przy koksownikach.
Janusz Rudnicki
W Polsce robiłem teatr, ostatni spektakl o Katyniu przed stanem wojennym, wkurwiony byłem na komunistów jak dziki pies dingo na obrożę. Finał, który nie miał końca, polegał na tym, że klęczeliśmy do widowni plecami.
Z kapturami na głowach i związanymi na plecach rękami, tak jak wtedy oni, sznur między rękami i szyją. I z taśmy leciał śpiew ptaków, tak jak wtedy, no i padał coraz ten strzał, ostry, suchy, głośny. I nic, nic więcej. Bez ruchu, zamarli. Publiczność też, bo to był Katyń po raz pierwszy. Trudno im było wytrzymać te ptaki i te strzały, i nas bez ruchu klęczących, z miejsc zaczęli podnosić się pierwsi, i wychodzić, za nimi inni, ale w holu domu kultury rozstawione były kolumny i z kolumn tych to samo, ptaki i strzały, tak samo głośno. Wychodzili na zewnątrz, z ulgą, a tam też, z kolumny przez okno, ptaki i strzał, ptaki i strzał.
Janusz Rudnicki