Pięćdziesiąte urodziny – to brzmi dostojnie. Trzydzieści lat pracy zawodowej – to brzmi imponująco. Takie zestawienie rocznic wywołać musi dziwaczne, niekoniecznie poważne refleksje i wspomnienia. Jeżeli do tego dodamy, że te wszystkie lata szanowny jubilat przepracował w tak „pokręconej” fabryce jak estrada, a przy tym jest tak barwną i dyskusyjną postacią jak Tadeusz Nalepa, to zrozumiecie w jakie tarapaty się wpakowałem przyjmując zlecenie na napisanie tego tekstu.
Boże. o czym tu pisać – przecież to temat bez dna, to w zasadzie cała historia polskiego rocka. O czym napisać? O jego twórczości? O umiejętnie budowanej karierze? O niebywałym talencie impresaryjnym czy po prostu o zabójczym poczuciu humoru? Nie wiem, napiszę więc od sasa do lasa – może coś z tego wyjdzie.
Jest rok 1966 — Gdańsk, Stadion Lechii i finał Wiosennego Festiwalu Muzyki Nastolatków. Zawierucha jak na współczesnym meczu piłkarskim – flaszki, petardy, demolka i milicja z pałami. Na estradzie kilkanaście zespołów, których nikt już przeważnie nie pamięta; utytułowane jury i big-beatowa orkiestra z estradowej prowincji, z Rzeszowa. Blackout miał już na swym koncie duży hit Anna i podobał się najbardziej, ale wygrali Skaldowie, bowiem to oni pasowali do wcześniej przygotowanej tezy: przez systematyczną naukę i ty zostaniesz młodzieżowym idolem. Brzmi to być może śmiesznie, ale pamiętajmy jakie to były czasy. Gomułkowska odwilż dawno zmieniła się już w socjalistyczne błotko. Estrada opanowana była przez objazdowe składanki „ku czci” lub też zmodernizowane programy jakby żywcem przeniesione z epoki międzywojennych orkiestr tanecznych. Były to rozbudowane zespoły estradowe z chmarą solistów, parodystów. a często i kuglarzy, które idąc z duchem czasu stosowały elektryczne gitary i nowoczesne stroje godne tandetnego balu przebierańców. W sferze muzycznej zauważono już, że Beatlesi i Stonesi dokonali rewolucji, ale jako że były to wpływy obce nam ideowo, starano się zmiany te zneutralizować elementami folklorystycznymi o rodzimym, ale i wschodnim rodowodzie. Ten ukonstytuowany schemat rok wcześniej przełamały Czerwone Gitary, które wbrew dyrektywom osiągnęły statut młodzieżowych idoli. Coś z tym trzeba było zrobić, więc wymyślono wspomniany festiwal. Poza tym ówczesna władza w ten właśnie sposób starała się skanalizować energię młodego pokolenia, by to nie zawracało sobie głowy poważniejszymi sprawami.
Pamiętam, że Nalepa był wyraźnie zagubiony, ale widać było. że sprawę traktuje poważnie i że raczej umie chodzić wokół własnych interesów. Myślę, że już wtedy pewny był swego, choć wcale nie był pewny, czy zostanie rockmanem czy też „zapisze” się do lej big-beatowej maskarady. Po lalach jubilat tak ocenia ów okres swej działalności: „Moim – nieskromnym – zdaniem. Blackout wyróżniał się, bo choć graliśmy piosenki, to te piosenki ze względu na teksty i trochę – może nie zawsze – ze względu na muzykę były ciut ambitniejsze… Chociaż dzisiaj w pewnym sensie odcinam się od tego, bo jestem rockmanem, a tamto było bliższe knajpy…”
Jest rok 1970 – Sopot, legendarny „Non Stop” i Nalepa w roli supergwiazdy. Nalepa długowłosy, otoczony wianuszkiem hippiesującej młodzieży. Nalepa przyjazny, ale konkretny, tam gdzie trzeba złośliwy, ale i dobrotliwy, jakże daleki od telewizyjnego szpanu. W naszym pojęciu Breakout był wówczas zespołem, który zdecydowanie skrócił dystans między polskim big-beatem a tym co grało się na święcie, tym czego słuchało się po nocach w Radiu Luxemburg.
To były dziwne czasy. Pokolenie nie pamiętające Bieruta i Stalina na tyle już wyrosło, by myśleć po swojemu. Echa Praskiej Wiosny i naszego Marca jakby wycichły, jazz oficjalnie podniesiony został do rangi sztuki, a my już mniej więcej na bieżąco wiedzieliśmy co się dzieje w tamtym świecie. Wśród młodzieży ukorzeniały się idee flower power i mamiły echa swingującego Londynu. Ukradkiem wąchaliśmy psychodeliczne odloty, a radio nieśmiało zaczęło zauważać nową muzykę. Breakout miał już za sobą długi pobyt w Holandii, wielki hit Gdybyś kochał, hej!. Opole. Jazz Jamboree i płytę „Na drugim brzegu tęczy”. Dzięki sprytowi i talentowi Nalepy Breakout znakomicie realizował nasze tęsknoty za swobodą artystyczną i wolnością obyczajową, był niejako ucieleśnieniem naszego buntu wobec świata, w którym przyszło nam żyć. Pamiętam, że jeszcze kręciliśmy nosami, że to jeszcze nic to. ale byliśmy zgodni, że są blisko granicy, która dzieliła nasz i tamten świat. Przyznać trzeba, że Nalepa umiejętnie hołubił ten wizerunek, choć po latach przyznaje: ..Wyrosłem na takiej samej muzyce co hippiesi. bo taki był czas, ale to mi było obce…”
Muzycznie Breakout dokonał wyłomu, który tak naprawdę był z talentem zmajstrowaną kompilacją pomysłów jakie wcześniej wyartykułowali artyści tzw. rockowego undergroundu, przy czym proszę nie traktować tego stwierdzenia w kategoriach zarzutu. „Właściwie do dzisiaj -powiedział mi kiedyś Nalepa – jedni ściągają od drugich. Jest to normalne dla każdego rodzaju muzyki…”
I jeszcze jedno. Ciekawe jak potoczyłyby się losy Nalepy, gdyby płytę „Na drugim brzegu tęczy” nagrał tak jak planował – na dwie gitary, bez znanego i uznanego jazzmana Włodzimierza Nahomego? Pamiętam, że Nalepa woził wszędzie z sobą walizkowy gramofon i stosy zachodnich płyt. Właśnie u niego, w Sopocie, usłyszeliśmy po raz pierwszy Led Zeppelin, Free. Blue Cheer i inne tego typu „wynalazki”. Pamiętam też. że już wtedy przebąkiwał o Peterze Greenie, Paulu Kossoffie, o czysto brzmiącej gitarze, o bluesie. Nie bardzo nam się to mieściło w głowie i wątpliwości tych nie rozwiał nawet ówczesny basista zespołu Józef Skrzek, który na jakimś jamie zagrał na fortepianie bluesa jakiego wcześniej nic słyszeliśmy.
Jest rok 1971 — Kołobrzeg, słynny „żołnierski” amfiteatr, bardzo nisko przelatujące odrzutowce i Breakout już bez Darka Kozakiewicza Znałem już na pamięć płytę „Blues Breakout” i branżowe opinie, że Nalepa kopiuje angielskie solówki i że wozi się na plecach Kozakiewicza i Tadzia Trzcińskiego.
Nic wiem, czy był to dobry koncert; wiem. że z amfiteatru wyszedłem dumny, bo byłem pewien, że Breakout to grupa europejskiego formatu, a Nalepa to gitarzysta pełną gębą.
Płyta „Blues Breakout” była czymś na kształt objawienia. Była pierwszą polską płytą rockową, która pod każdym względem osiągała poziom o jakim marzyliśmy słuchając zachodnich nowości. Pamiętam, że nie bez satysfakcji jako disc jockey miksowałem numery Nalepy z nagraniami Stonesów, Claptona, Mayalla czy Led Zeppelin. Myślę, że ta właśnie płyta spowodowała – co dziś może brzmieć śmiesznie – że poczuliśmy się równoprawnymi obywatelami Europy. Nalepa w tym czasie nie był człowiekiem lubianym w branży – nie pił, trzymał zespół żelazny ręką, ale też powolutku, niejako wbrew uprawianej muzyce wycofywał się z roli młodzieżowego idola, ideowego druha. Stawał się uosobieniem tak obcego nam młodym establishmentu. Zresztą kolejne mutacje grupy Breakout były jakby słabsze, a płyty coraz mniej przekonujące. Po niesławnej chałturze podczas „Pop Session ’77” w Sopocie i kilku utarczkach na tle finansowym straciłem Nalepę z oczu. Bez żalu. bo mając głowę nabity idealistycznymi mrzonkami nie mogłem już go zrozumieć. Prawdę mówiąc, uwikłany w Muzykę Młodej Generacji odstawiłem Nalepę do gabinetu figur woskowych. Krzak, Kasa Chorych. Dżem. Dudek — to byli moi faworyci.
jazz forum czerwiec 1993 – Marcin Jacobson
Opublikowano dnia: 07.04.2015 | przez: Zbigniew Kowalski | Kategoria: Bez kategorii
Rozumiem, że Tadeusz Nalepa był roczarowany przegraną na WFMN w Gdańsku i nigdy tego Skaldom nie zapomniał… a może Skaldowie wygrali, bo po prostu byli lepsi!
Maćku.
To tylko spostrzeżenie autora tekstu. Ja nie znam takiej miary, aby ocenić kto był lepszy. Dla mnie, sympatyka tamtej muzyki, oba zespoły należały do ulubionych.